Triumf "One Piece" na Netflixie. Co stoi za sukcesem?
Serial "One Piece" pojawił się na platformie Netflix trochę z nienacka. Niby wcześniej były zapowiedzi dotyczące aktorskiej adaptacji serialu anime, który od kilkunastu lat jest najpopularniejszym anime na świecie, ale z racji negatywnych doświadczeń związanych z adaptacjami Netflixa, chyba sporo osób nie przywiązywało do premiery wielkiej wagi. Kiedy więc historia Monkey D. Lufffy'ego w końcu zawitała na platformę, to... jego popularność wystrzeliła praktycznie od razu w górę. Piracka opowieść od razu zdobyła serca widzów, dzięki czemu serial opowiadający o Luffym, który marzy, aby zostać królem piratów, stała się najlepszą rzeczą, jaką Netflix może zaoferować. Na tak wielką popularność złożyło się kilka czynników, poniżej przeczytacie o pięciu może nie najważniejszych, ale na pewno mających istotny wpływ na to, że aktorski serial "One Piece" będzie królował na Netflixie jeszcze przez długie lata.
1. Doskonała obsada "One Piece"
Iñaki Godoy to nazwisko, które przed serialem "One Piece" niewiele mogło komukolwiek mówić. Tylko zatwardziali fani produkcji Netflixa mogli go wcześniej poznać w serialu "Niedoskonali", gdzie grał jedną z głównych ról. Pochodzący z Meksyku aktor okazał się strzałem w dziesiątkę. On dosłownie jest Monky D. Luffy'm. Ma jego wygląd, serce i duszę. Od komiksowego (czy animowanego) pierwowzoru dzieli go naprawdę niewiele. Bądźmy jednak też sprawiedliwi, bowiem dobór aktorów do reszty postaci również był bardzo udany. Nami, Zoro, Sanji, Usopp, Garp czy pojawiający się w dwóch epizodach Bogard - aktorzy przypisani do ich ról są niemal kropka w kropkę identyczni, jak ich pierwowzory. Tu nawet najwięksi fanatycy "One Piece" nie bardzo mają się do czego przyczepić, a jak wiemy z wielu przykładów adaptacji - zły casting od razu przekłada się od razu na popularność produkcji, czego jednym z najlepszych przykładów jest netflixowy "Wiedźmin" czy "Resident Evil".
Podsumowując, tacy aktorzy, jak Godoy, ale też Emily Ruud, Mackenyu, Taz Skylar czy Vincent Regan, których do tej pory mało kto kojarzył, od teraz będą nosić imiona i nazwiska (jeśli one istnieją) bohaterów serialu "One Piece".
2. Wierna adaptacja oryginalnego dzieła
Pod tym względem twórcy takiego "Wiedźmina" mogliby się czegoś naprawdę nauczyć. w przypadku "One Piece" słusznie twórcy wyszli z założenia, że jeśli coś się doskonale sprawdza, to nie warto w tym grzebać i to psuć. Oczywiście nie jest to przerzutka jeden do jednego, bowiem wtedy jeden sezon musiałby trwać naprawdę bardzo długo, ale esencja całej historii, chronologia, bohaterowie itp. zostali zachowani. Nie ma skracania wątków, nie ma wyrzucania kluczowych bohaterów (czy spychania ich na margines) czy przeskoków czasowych. Historia jest tak sprawna, jak w anime, oczywiście dopasowana i skrojona pod seriale, ale bez większych zmian, które zwyczajnie psułyby odbiór.
3. Fantastyczna realizacja
I w tym przypadku piję przede wszystkim do takich rzeczy, jak scenografie, przygotowanie i charakteryzacja postaci, efekty specjalne czy taki detal, jak filtr kolorystyczny nałożony na ten serial. Tu praktycznie wszystko sprawia, że choć oglądamy serial, to mamy cały czas wrażenie, że to jednak anime, tylko takie.... no ludzkie anime, jakby AI przerobiła właśnie animację na wygląd rzeczywisty. Do tego każda lokalizacja, jaką mamy przyjemność oglądać, jest jakaś, jest unikalna i pięknie przygotowana do ostatniego detalu. Można wręcz powiedzieć, że przez osiem odcinków poznaliśmy kilka naprawdę unikalnych miejsc, przy których zwyczajnie pomyśleliśmy sobie: "Chcielibyśmy tam być naprawdę". I to jest coś pięknego. Więc jeśli kiedyś powstanie park rozrywki "One Piece" to musi być on koniecznie konsultowany z ludźmi odpowiedzialnymi za scenografie w serialu. Nie inaczej.
4. Brak naciągania wątków, by były poprawne politycznie
To jest tak naprawdę bolączka wielu produkcji, które trafiają na Netflixa - nakładanie maski poprawności politycznej tylko po to, aby się "klikało". Ileż to seriali, włącznie z adaptacjami pojawiło się z wątkami, które nawet jeśli nie istniały w oryginale, to w serialu "bo to Netflix" musiały mieć swoje miejsce. Przykład Jaskra z "Wiedźmina" okazującego się biseksualistą czy Anny Bolyen, w którą wcieliła się czarnoskóra aktorka (a akcja działa się przecież w Anglii roku 1536) są jednymi z najsłynniejszych przykładów zabiegów, które nie były potrzebne. W przypadku "One Piece", przynajmniej w pierwszym sezonie, uniknięto takich rewolucji, ale też gwoli prawdy w przypadku japońskiego oryginału miejsca na takie wątki tak naprawdę nie ma (choć w sieci przewija się wiele teorii, że główni bohaterowie w części są LGBT) i wprowadzenie ich byłoby kolejnym gwałtem na czymś, co po prostu jest dobre. I Netflix całkiem słusznie uznał, że choć ten jeden raz sobie po prostu odpuści, bo sztuczny rozgłos w tym przypadku jest zupełnie zbędny.
5. Każdy z nas ma w sercu pirata
Pamiętacie "Piratów z Karaibów"? Cykl filmów Disney'a okazał się sukcesem bynajmniej nie dlatego, że świetnie w rolę Jacka Sparrowa wcielił się Johnny Depp. O sukcesie zadecydowało coś zupełnie innego - nasza wielka tęsknota za kinem wielkiej, morskiej przygody. Filmy o piratach kilkadziesiąt lat temu były niesamowicie popularne. Dla wielu widzów było to fantastyczne kino przygodowe, które dosłownie pochłaniało widza. Nie tylko oglądaliśmy film o piratach, my od razu widzieliśmy samych siebie w rolach królów mórz. Na tym sentymencie popłynął Disney, a teraz płynie "One Piece", i nie mówię tu o tylko o netflixowej adaptacji. W końcu oryginał cieszy się ogromną popularnością na świecie od grubo ponad 20 lat i na ten moment nie ma nawet cienia wątpliwości, że ta popularność spadnie. A adaptacja Netflixa tylko temu pomoże dzięki czemu będziemy mogli pielęgnować w sobie małych piratów.