Jednym z nich był sklep zoologiczny, który prowadził wówczas znajomy państwa Roberta i Katarzyny Kozubów. W drugiej połowie lat 90. pan Robert przejął od niego biznes. Początkowo interes kwitnął, asortyment został poszerzony, na półkach pojawiły się akcesoria do terrarystyki i akwarystyki. Wtedy jedną, całą ścianę zajmowały klatki ze zwierzętami.
Kiedyś był całkowicie inny popyt na zwierzęta. Dawniej w ciągu tygodnia potrafiłam sprzedać dwa chomiki z klatką. Mieliśmy w sklepie gwarki, żako, amazonki, jeżyki, myszki, króliki, szynszyle, myszoskoczki. Musiałam przychodzić w poniedziałki dwie godziny wcześniej, żeby posprzątać klatki i nakarmić wszystkich milusińskich. Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu przed świętami wielkanocnymi musieliśmy tutaj w sklepie w trójkę stać, tylu klientów było. Zamówienia na króliki przyjmowaliśmy z dwumiesięcznym wyprzedzeniem. A teraz miałam dwa chomiki przez pół roku i nie znalazł się nikt chętny, by je zabrać do domu. Dzieciaki już nie chcą tak zwierząt. Teraz są smartfony, Internet, młodzież ma inne zainteresowania. Chodzi też zapewne o koszty - opowiada pani Kasia.
Utrzymanie zwierzęcia nie jest bowiem tanie. Gdy pupil zachoruje, trzeba go zabrać do weterynarza, kupić specjalną karmę, lekarstwa. "Każdy dziś szuka oszczędności" - dodaje pani Kasia.
Mariacka zamieniła się w deptak, a sklepy zamieniły się w bary
Cegiełkę do problemów państwa Kozubów dołożyła też przebudowa ul. Mariackiej. W 2008 roku miasto zmieniło drogę w deptak, zniknęły miejsca parkingowe, stopniowo zaczęli znikać klienci. Z czasem zniknęli też pierwotni przedsiębiorcy. Sklepy i usługi zamieniły się w knajpy. Po prawej stronie państwa Kozubów działa jeszcze złotnik. Po lewej na rogu otworzył się nowy pub Wolni Ludzie, a tuż obok działa bar z shotami Fuego.
Kiedyś można było do nas podjechać, zaparkować, zabrać karmę 15-kilogramową i wrócić do domu. Teraz w pobliżu nie ma żadnego parkingu poza Tylną Mariacką, gdzie uruchamiają właśnie parking automatyczny. Ostatnio przyjechał do mnie klient po akwarium i musiał z nim wracać aż na Wojewódzką - opowiada pani Kasia.
Dziś klienci pojawiają się w sklepie sporadycznie, zwykle to stali bywalcy. Kupują drobne rzeczy, jakiś przysmak dla psiaczka, karmę dla rybek, może nową grzałkę do akwarium. To jednak nie wystarczy, żeby małżeństwo mogło się utrzymać na rynku na dłuższą metę.
Musimy się wyzbyć towaru. My tak naprawdę mamy pieniądz, ale zamrożony - w formie towaru, który leży u nas w sklepie i w trzech magazynach. Chcielibyśmy chociaż odzyskać to, co włożyliśmy, a potem będziemy się martwić. Dlatego właśnie potrzebujemy klientów. A ceny mamy naprawdę atrakcyjne, często jest u nas taniej, niż w marketach - twierdzi pani Kasia.
Na dowód wskazuje na małe akwarium w kolorowym opakowaniu. - W markecie takie kosztuje 300 zł, u nas tylko 190 zł - mówi właścicielka.
Towar stoi od podłogi do sufitu
Co znajduje się w asortymencie sklepu zoologicznego? Prościej byłoby chyba opisać, czego tutaj nie ma. Pudła, pudełka i kubełki stoją w kolumnach od podłogi do sufitu. Sklep jest tak pełny wszystkiego, że można się poczuć nieco przytłoczonym.
U państwa Kozubów można kupić karmę dla zwierząt (również mrożoną), różne przysmaczki, a do tego akcesoria i produkty dla różnych gatunków. Są drapaki dla kotów, smycze dla psów, klatki małe i duże. Ale najwięcej jest produktów do akwarystyki i terrarystyki. Są tu rośliny wodne, akwaria od małych do dużych, grzałki, filtry, ozdoby. Pan Robert dodatkowo zajmuje się serwisowaniem akwariów: czyści całość, wymienia rośliny i wodę, mierzy jej parametry, na życzenie zmienia aranżację.
Z zaciekawieniem patrzę na akwaria, które stoją po prawej stronie sklepu. Za szybą na środku dostrzegam statek porośnięty ciemnozielonym mchem. Wygląda, jakby poruszał się na wodzie w zwolnionym tempie. Wszędzie dookoła pływają małe, kolorowe rybki. Całość działa tak hipnotyzująco, że aż trudno mi oderwać wzrok.
Możemy dla klienta sprowadzić wszystko, czego sobie zażyczy: mieczyki, molinezje, gupiki, tetry, welony, bojowniki, gurami, neonki. Z ptaków mamy papuszki faliste, kanarki, zeberki były, ale ostatnio ktoś kupił. Myszki jeszcze są, ale raczej schodzą jako karma dla węży, rzadko ktoś chce kupić myszki do własnej hodowli - mówi pani Kasia.
Gadatliwy gwarek i fretka Franca
Co ciekawe, w trakcie pandemii państwo Kozubowie - w przeciwieństwie do wielu innych przedsiębiorców - mieli pełne ręce roboty. Towar sprzedają bowiem również w Internecie, a sprzedaż internetowa w tamtym czasie wystrzeliła w górę.
- Ja wtedy wstałam i pakowałam, stałam i pakowałam, i tak przez cały dzień. Wszystko było pozamykane, ludzie zaczęli kupować więcej w sieci, mieliśmy naprawdę sporo zamówień. Dla nas pandemia była pod względem biznesu "łaskawa" - mówi właścicielka.
Biznes zaczął się sypać na dobre, gdy pandemia się skończyła. Pół roku temu małżeństwo zaczęło się na poważnie zastanawiać nad rozwiązaniem problemu.
W końcu postanowiłam poprosić znajomych o pomoc. Chodziło o to, by rozpromować nasz biznes. Znajomi wrzucili informację o sklepie na Facebooka i tak to się jakoś rozeszło - śmieje się pani Kasia.
Przenosimy rozmowę w okolice lady, bo do sklepu właśnie wszedł klient. Obok zauważam małe terrarium, a w środku - włochatego pająka. Gdy tak stoi spokojnie za szybą, w ogóle nie czuję strachu. Ba, zaczynam myśleć, że jest całkiem ładny.
Klient wchodzi, a właścicielka wraca do rozmowy ze mną. Wskazuje palcem na terrarium i mówi: - Przede wszystkim trzeba zraszać środek terrarium, pająki muszą mieć zawsze wodę. Musi być odpowiednia wilgoć i temperatura. Takiego małego pająka, jak ten, karmi się raz tygodniowo. Wrzucam mu małego świerszcza i tyle. Większe pająki też się karmi raz tygodniowo, ale zamiast świerszczy wrzuca się szarańcze.
Słucham i naprawdę jestem pod wrażeniem. "Widać, że kocha pani zwierzęta" - komentuję krótko.
Tak pasja przyszła tak naprawdę sama. Kiedyś, gdy jeszcze mieliśmy więcej zwierząt w sklepie, miałam swoje ulubione. Lata temu mieszkał tutaj gwarek, a to jest taki ptak, który mówi jeszcze ładniej i bardziej wyraziście, niż papuga. Jak przyszła go klientka kupić, to normalnie się popłakałam. Była też nas fretka, nazywałam ją Franca, bo taka wredna była. Tylko mnie lubiła, mogłam ją puścić z klatki i na zawołanie wracała. W końcu przyszła kobieta, która zdecydowała się ją wziąć. Ostrzegałam ją, że jest złośliwa, ale ona mówi, że sobie poradzi. No i faktycznie, po miesiącu Franca przestała być francą - śmieje się pani Katarzyna.
Polecany artykuł: