Rojst Millenium

i

Autor: Materiały prasowe Netflix

Seriale

Kulisy 3. sezonu serialu Rojst. Łukasz Simlat nie gryzł się w język. "Trudno mi to oglądać"

2024-03-20 14:30

Łukasza Simlata nie trzeba nikomu przedstawiać. Aktor z Sosnowca zadebiutował na szklanym ekranie w 2000 roku w serialu "Dom", ale prawdziwy przełom w jego karierze nastąpił 5 lat później za sprawą występu w filmie Izabelli Cywińskiej "Kochankowie z Marony". W ostatnich latach widzowie pokochali go za rolę inspektora Jacka Sokolskiego w "Amoku", księdza Tomasza w "Bożym Ciele" i Łukasza Płonki w "Sonacie". Ze skromnym chłopakiem z Zagłębia porozmawialiśmy o życiu, sentymencie do Sosnowca, aktorskim rzemiośle i najnowszym sezonie "Rojsta".

Łukasz Simlat: zawsze bronię Sosnowca jak mogę

Agata Olejarczyk: Jak to się stało, że chłopak z Zagłębia - pełnego kopalń i hut - został aktorem? Rodzina i bliscy przyjęli ten pomysł ciepło? Wśród tutejszych rodzin panowało raczej przekonanie, że z bycia artystą nie da się wyżyć.

Łukasz Simlat: To jest zawsze ryzyko, nie tylko tutaj, ale wszędzie w tym kraju. To jest zawód obciążony takim ryzykiem, że nic z tego może nie być, bo ludzi kandydujących na to jedno miejsce w szkole teatralnej jest od groma. Potem od groma jest ludzi kończących wszelkiej maści szkoły teatralne, państwowe i prywatne. Moja mama od razu mi kibicowała, nigdy nie miała nic przeciwko. Powiedziała: "Słuchaj, jak chcesz taki zawód to ja zrobię wszystko, żeby ci pomóc spełnić to marzenie".

Ale babcia z początku nie mogła tego zrozumieć. Gdy się dowiedziała, że chcę iść do szkoły teatralnej, odparła: "Ale może byś poszedł na medycynę, zobacz, tyle jest w domu książek po mamie", no bo moja mama jest lekarką. A ja jej na to: "Babciu, to tak nie działa, że są książki po mamie i ja pójdę na medycynę". Jakoś przełknęła gorycz mojej odpowiedzi, po czym następnego dnia wróciła niezadowolona i pyta: "A może na prawo byś poszedł?". No i trzeciego dnia przyszła ostatni raz: "To może wybierz szkołę plastyczną, ty tak ładnie rysujesz". Ale gdy to wszystko już się wydarzyło - skończyłem studia, zagrałem w pierwszych filmach - to zawsze mówiła: "Oglądałam, oglądałam wnusiu, a kiedy będzie następny raz?". Myślę, że to nie był brak akceptacji, a raczej wyraz opiekuńczości z jej strony.

Czy często wraca pan w rodzinne strony i za czym najbardziej tęskni?

Łukasz Simlat: Głupie to i naiwne, ale tęsknię za młodością. Tęsknię za ludźmi, za relacjami, które człowieka kształtowały, za przyjaźniami, które gdzieś się wyletniły, czasami w ogóle wykruszyły. Te, które zostały, staram się pielęgnować, bo wiem, że jak nie to, to co innego mi zostało? No i powtarzam zawsze, że tęsknię za analogowością tamtych czasów. Za tym, że się zostawiało telefon w domu i nikt człowieka nie był w stanie dorwać. Jak się z kimś umówiło, to trzeba było wierzyć na słowo, że ta osoba przyjdzie. Mam jednego przyjaciela, który słynął z tego, że się spóźniał i czasami godzinę na niego czekałem na Patelni. Ale wiedziałem, że warto czekać, bo on i tak przyjdzie. Tęsknię za aurą tamtych czasów.

No i te dawne czasy czuję, gdy przyjeżdżam do Sosnowca. Staram się tu być co najmniej raz w miesiącu. To miasto wywołuje we mnie masę wspomnień. Odnoszę wrażenie, że tutaj nic się nie zmieniło. Niektóre miasta jak Katowice gnają w potędze do przodu, Warszawa zmienia się w mgnieniu oka. Ja mieszkam na Woli, która im bliżej centrum, tym bardziej pnie się do góry tymi wieżowcami, że aż czasami szczęka opada. A tutaj wjeżdżam i wszystko wygląda mniej więcej tak, jak zapamiętałem. I to tak cieszy, bo jest takie namacalne, a z drugiej strony człowiek by chciał, żeby miasto się rozwijało - żeby to, co namacalne już takie nie było, żeby nie można było tęsknić. Na przykład brama, w której moja mama ma garaż wygląda dokładnie tak samo, jak w 1996 roku, kiedy wyjeżdżałem. Czuję, jakbym to zostawił wczoraj. I to jest coś takiego, takie uczucie, nad którym trudno przejść do porządku dziennego.

Dzisiaj idąc na to spotkanie łza kręciła się w oku. Mijałem kino, którego kiedyś nie było. Tam był plac, rosło na nim drzewo, a tuż obok pracował mój dziadek. W jego sklepie rzemieślniczym spędziłem całe dzieciństwo. Pamiętam, jak któregoś dnia wyszliśmy przed sklepik i dziadek zaczął opowiadać: "Widzisz Łukaszku to drzewo? Tutaj w czasie II wojny światowej Niemcy wieszali Żydów". A dziś stoi tu kino, wisi na nim plakat "Kosa" i mi się łezka w oku kręci, bo ja w tym filmie gram.

W "Żelaznym moście" gra pan rolę zasypanego w kopalni górnika-Ślązaka. Podczas seansu można usłyszeć, jak pan godo. Śląską godkę podłapał pan za dzieciaka, czy to na potrzeby produkcji nauczył się pan kilku słówek?

Łukasz Simlat: Scenariusz do filmu był zapisany w polskiej mowie. Jak go czytaliśmy na próbach, to powiedziałem: "Ale to jest niemożliwe, żeby film o Ślązakach odbył się bez godki śląskiej". Ja co prawda nigdy nie gadałem gwarą, ale jak dostałem się do szkoły teatralnej, to na drugim roku miałem zajęcia z Janem Englertem. No i on w pewnym momencie do mnie mówi: "Choć no tu! Słyszysz, jak Ty mówisz?". Okazało się, że ja na czystej polszczyźnie przywiozłem do Warszawy melodykę śląską. Wtedy musiałem dużo siły włożyć, żeby przez następne dwa lata szkoły tego się wyzbyć. No ale gdzieś to zostało w krwiobiegu, więc było mi łatwiej się nauczyć godać. Zresztą śląski zawsze w moim życiu był obecny, tak po sąsiedzku. Choć gdy spotykam Michała Żurawskiego, który pochodzi z Chorzowa, to jak on zaczyna godać, to nie rozumiem nic (śmiech).

No to był pewien ewenement, że Zagłębiak godał po śląsku. Tym bardziej, że jak legendy miejskie mówią, Zagłębiacy nie lubią Ślązaków i odwrotnie. A Sosnowiec jest przecież do dziś stolicą żartów.

Łukasz Simlat: Kompletnie nie rozumiem dlaczego. Ja kiedyś całą Polskę zjechałem ze spektaklami, byłem w przeróżnych miejscach i mógłbym powiesić psy na gorszych miastach od Sosnowca, a tego nie robię. Bo to nie ma żadnego sensu. Pamiętam, jak w młodości jeździłem do Katowic na zajęcia do Doroty Pomykały. Jak się wtedy wysiadało na przystanku, to człowiek się musiał najpierw rozejrzeć, bo jak ktoś bezwiednie wychodził z sosnowieckiego autobusu, to mógł dostać strzała na dzień dobry. Ile razy trzeba było w Katowicach uciekać, bo się było z Sosnowca.

Na szczęście te antagonizmy już się pozacierały trochę. Ja też zawsze staję murem za Sosnowcem, bronię go jak mogę. Ostatnio mnie ucieszyło, bo Krzysztof Skiba z "Big Cyca" wrzucił post ze zdjęciem muralu przy Patelni. Przepiękna rzecz, żadnych politycznych nawiązań, nie ma husarii, żołnierzy wyklętych, karabinów, grobów i krzyży. Tylko piękna, żółta "Warszawa". I to mnie cieszy, od razu mi serce skacze i piszę: "Mój ukochany mural z mojego ukochanego Sosnowca". A potem pan się podłączył: "To ja jestem autorem". Czasami mnóstwo hejtu człowieka spotyka, gdy czegoś broni, a czasami mnóstwo dobrych rzeczy.

Łukasz Simlat o "Rojst Millenium": będzie dużo mroku i ludzkiego bólu

Agata Olejarczyk: Podobno pierwsze dwa sezony "Rojsta" obejrzał pan dopiero po zakończeniu zdjęć do drugiego sezonu. Dlaczego tak późno i jakie miał pan wrażenia?

Łukasz Simlat: Zawsze mam dystans do czegoś, w czym biorę udział. Trudno mi to oglądać, bo widzę jakieś błędy, niedociągnięcia, a tego już nie da się zmienić. Jeśli w spektaklu zauważę błąd, to mogę go poprawić następnego dnia. W filmie takiej możliwości nie ma. Ale gdy końcu obejrzałem obie części ciągiem, to byłem pod dużym wrażeniem. Zresztą wiedziałem, że będzie dobrze, bo to czuć już w trakcie pracy. Czasami na planie zdjęciowym widać, że nic z tego nie będzie, szczury uciekają z tonącego statku, a człowiek ma podpisaną umowę i musi dopłynąć do końca. U Jana Holoubka miałem pewność, że robimy dobrą robotę.

Podobnie było na planie "Kosa", gdzie dostałem scenariusz, który ktoś napisał i nie trzeba było go poprawiać. A to jest rzadkością w polskich realiach. Zazwyczaj jest fajny pomysł, ale role nie są dobrze napisane i wymagają korekty. W "Rojście" i "Kosie" trzeba się było tylko zastanowić, jak tego nie zepsuć. Scenariusz do "Rojsta" był świetnie wyważony, suspens był w odpowiednich momentach, wszystko oplatała tajemnica i mrok. Janek ma umiejętność pisania tak, jak to robią za granicą. My w Polsce mamy tendencję do łopatologii w scenariuszach, wykładania pewnych rzeczy dosłownie. A w "Rojście" podążamy za bohaterami i nie do końca wiemy, kto jest dobry, a kto zły, gdzie tkwi tajemnica, kto jest winny, a kto niewinny. Dostałem świetnie rozpisaną partyturę postaci - z jedną różnicą, że Mika miał się jąkać w każdym słowie. Ale gdybym to tak zagrał, to każdy odcinek byłby 15 minut dłuższy (śmiech).

I ta rola wyszła panu genialnie, widzowie pokochali jąkającego się sierżanta Adama Mikę! A odegranie jąkania się tak, by nie przesadzić i wypaść autentycznie, to duża sztuka. Jak wyglądały przygotowania do roli?

Łukasz Simlat: Mógłbym do tego podejść tak, że "no dobra, będę się jąkał, niech wyjdzie w praniu na planie". Ale jak tak nie lubię, wolę zaczerpnąć wiedzy. Zadzwoniłem do kolegi, który pracował z osobami jąkającymi się i dostałem od niego stertę materiałów. Zobaczyłem, jak ludzie różnie się jąkają w zależności od przyczyn czy emocji, które akurat odczuwają. Wszystkie te charakterystyczności, które zrobiły na mnie wrażenie, starałem się wpleść w postać Miki.

Rojst: 3 sezon powstanie. Czy to polski kryminał kręcą w Częstochowie?

i

Autor: Robert Palka/ materiały prasowe Netflix

Grany przez pana sierżant Adam Mika to zmęczony życiem człowiek, który już nie ma większych oczekiwań od życia. Czy pod tą maską kryje się coś więcej?

Łukasz Simlat: Na pewno i myślę, że zobaczylibyśmy całkiem innego człowieka, gdybyśmy pokazali jego żonę Krysię. To też jest fajny zabieg, że mówimy o żonie, ale jej nigdy nie widać. Już mnie ludzie pytali, czy w trzecim sezonie pojawi się Krysia. Spoilerując - nie będzie jej do samego końca. Ale sądzę, że Mika byłby innym człowiekiem, gdybyśmy go pokazali z żoną, na rybach. Zobaczylibyśmy kogoś ciepłego, kochającego.

Ten zawód i realia, w których się obraca, determinują jego sposób zachowania. Zresztą fascynująca jest ta przemiana Miki, którą widzimy oczami Jass, nowej policjantki na komisariacie. Z początku Mika kręci pod nosem: "A po co to ruszać", "Zostaw, to nie ma sensu". Widz ma wtedy wrażenie, że Mika musi coś mieć za uszami. A potem dowiadujemy się, że to wszystko było ze szlachetnych pobudek, bo on kiedyś nie dał sobie rady, ktoś mu dał po łapkach i powiedział: "Jesteś złym policjantem, nigdy nie wskoczysz nigdzie wyżej". On stracił wiarę i jakiekolwiek aspiracje.

Z ciekawostek mogę zdradzić, że na jedną z przymiarek do trzeciego sezonu poszedłem z moim psem, Janek mnie zaczepił i pyta: "A może zagralibyście razem?". No więc w finałowym "Rojście" zobaczymy Adama Mikę z psem. Moim prywatnym psem, który - muszę przyznać - zagrał całkiem nieźle (śmiech).

Premiera trzeciego sezonu przed nami. Czego mogą się spodziewać widzowie po finałowym sezonie "Rojsta"?

Łukasz Simlat: Przede wszystkim - co się rzadko zdarza w polskim serialu - widz może się spodziewać uczciwego sklamrowania historii każdego z bohaterów. Nie będzie niedosytu. Będzie za to dużo mroku, o wiele więcej niż w poprzednich częściach. No i ostra zima. Momentami może być nam przykro. Przykro i tak po ludzku żal tych bohaterów, bo im kibicujemy, a potem nam szkoda, że taki a nie inny był ich finisz. Szczegółów nie chcę zdradzić, by nie odebrać przyjemności oglądania. Ale będzie dużo bólu, który widać po ludziach, którym system złamał kręgosłupy.

To właśnie mnie zaciekawiło w "Rojście", ten bohater, którego ja znałem z analogowego życia. To znaczy człowiek z czasów zmiany systemu. Mika to jest policjant, ale przed 1989 roku milicjant, który aspirował wyżej, ale zmiana systemu odebrała mu jakiekolwiek szanse. Widzimy człowieka, który może i ma marzenia, ale one nie mają prawa bytu, bo nigdy się nie ziszczą. On jest złamany, chce tylko przetrwać z godnością do końca. Takich ludzi, jak Mika, widziałem w swoim życiu setki. Setki mężczyzn idących do dziś nieczynnej kopalni Sosnowiec z reklamówkami w rękach. Ja nie mówię, że oni byli połamani systemowo, ale ten rodzaj rezygnacji z życia był podobny.

Część obsady "Rojsta" znał pan z innych produkcji. Z Ireneuszem Czopem spotkał się pan na planie "Konwoju" i "Broad Peak", z Zofią Wichłacz grał pan w "Amoku", a z Agnieszką Żulewską w "Warsaw by night" i "Ja i mój tata". Dzięki nim łatwiej się pracowało? Była większa chemia?

Łukasz Simlat: Nasze środowisko jest małe, świat jest mały, więc my się ciągle w różnych konfiguracjach na planach spotykamy. Zawsze się łatwiej pracuje ze znajomymi. Jak byłem młodszy, to bałem się spotkań ze starszymi kolegami z branży, którzy byli dla mnie wzorem. To były trudne sytuacje, bo trzeba było odrzucić ten paraliżujący strach przed wygłupianiem się. Bo ten zawód często polega na wygłupianiu się, obnażaniu emocji. Jak się drugą osobę zna, to się mniej człowiek wstydzi. Ale teraz już doszedłem do takiego momentu, że nawet, gdy kogoś nie znam, to gram na stówkę bez strachu. Po to, by tej drugiej osobie dać siłę.

Zbliża się premiera "Rojst Millenium". Zobacz zdjęcia z serialu: 

Łukasz Simlat o aktorstwie: praca nad złym bohaterem drenuje człowieka

Agata Olejarczyk: Wróćmy na chwilę do przeszłości. Przełomem w pana karierze aktorskiej był występ w filmie "Kochankowie z Marony". Jak po latach wspomina pan to doświadczenie?

Łukasz Simlat: Bardzo miło i sympatycznie. Zresztą chyba nie da się wykasować z pamięci swoich pierwszych kroków w zawodzie, który tak się lubi. Ktoś mi dał zakres dużej roli do zagrania i ważnej, bo opartej na świetnym materiale Iwaszkiewicza. Pamiętam, jak świętej pamięci Izabella Cywińska, reżyserka tego filmu, biła się o mnie na castingach. Ja byłem wtedy chyba ze cztery lata po szkole teatralnej, robiłem jakąś drobnicę zawodową i dorabiałem, gdzie mogłem. Straciłem trochę wiarę i lekko się zapuściłem przez wakacje, brzuch mi urósł. No i nagle dzwoni telefon, czy bym nie przyszedł na casting do filmu. Miałem zagrać kochanka głównego bohatera. Podczas przesłuchania kazali mi zdjąć koszulkę. Później się dowiedziałem, że producent powiedział: "Ten grubas tego w życiu nie będzie grał". Ale Iza stanęła za mną murem, a ja się zaparłem i nadmiarowe kilogramy zrzuciłem.

To też była taka chwila, gdy zacząłem sobie zdawać sprawę, że to co proponuję, lubi kamera. Nie zawsze to jest miłość wzajemna. Można mieć coś do powiedzenia, ale aktor staje przed kamerą i to się nie przenosi, bo jest tego albo za mało, albo nieznośnie dużo. No i był taki moment, że zafurczało po tym filmie. On się bodaj pojawił na festiwalu w Gdyni, trochę się tam mówiło o mojej osobie. Coś się zaczęło dziać, choć nie zawsze było kolorowo. Bywały momenty, że telefon nie dzwonił i moja wiara w siebie była zachwiana. Ale na szczęście to koło zamachowe zatrybiło i tak się kręci do dzisiaj.

Kręci się to za mało powiedziane. Ten "skromny chłopak z Zagłębia" jest dziś uznawany za jednego z najlepszych obecnie aktorów. Jak się pan z tym czuje? Czy to bardziej satysfakcja, bo ktoś docenia talent czy raczej presja, bo poprzeczka jest tak wysoko zawieszona, że teraz już nie ma miejsca na błąd?

Łukasz Simlat: Satysfakcja była takim gorącym odczuciem jeszcze jakiś czas temu. Każdy aktor ma swoją drogę i swoją metodę - ja należę do tego grona, które gra minimalistycznie. Chodzi o takie małe rzeczy, ledwo zauważalne, które na nas działają. Jak na przykład podglądamy kogoś na chodniku i zrobi coś drobnego, a to niesie moc. Staram się takie rzeczy przemycić na scenę. Na początku, gdy ktoś to dostrzegał, to czułem satysfakcję, że moja metoda jest doceniana.

Teraz myślę, że jest większa presja, ale jeszcze taka budująca. Pamiętam, jak kiedyś rozmawialiśmy ze świętej pamięci Krzysztofem Kowalewskim. Zapytałem go: "Jak to jest z roku na rok, czy trema mija, czy ten stres maleje?". A on na to: "Co ty, z roku na rok jest coraz gorzej". I ja wiem dlaczego. Moje oczekiwanie wobec samego siebie rośnie, oczekiwanie widza rośnie, a do tego dochodzi niebywały strach przed powtarzalnością. Przed tym, że za rogiem czeka znów jakaś rola złego typa, dewianta. Mam już pewien rodzaj przesytu. Z wiekiem chciałbym dawać ludziom rzeczy dobre. Chciałbym zagrać rolę, dać od siebie tyle dobra i pozytywnej energii, żeby widz płakał razem ze mną.

Poza tym praca nad złym bohaterem drenuje człowieka. To wymaga penetrowania najgorszych intencji, radykalnych emocji. To męczy psychicznie. Ja nie mówię, że nie potrafię sobie poradzić z tym po filmie, ale organizm jest wyczerpany. A jeżeli człowiek ma taki natłok, jak polski aktor, że jest 12 godzin na planie a potem gra wieczorem 2 spektakle, to pokłosie się zbiera. Czasami się zastanawiam, czy to już wypalenie zawodowe. Widzę wypalenie u koleżanek i kolegów, którzy jeszcze trzy lata temu byli w skowronkach, a teraz im się nie chce. A najbardziej przerażające w tym wszystkim było ostatnie osiem lat, gdzie funkcjonowaliśmy w ogólnej narracji darmozjadów. Takie sformułowania z prawicowej strony wielokrotnie padały. To było po prostu przykre.

Czyli cieszy się pan po wyborach?

Łukasz Simlat: W jakimś stopniu się cieszę, ale też nie jestem osobą, która jakiejkolwiek władzy ufa. Trochę taki antysystemowiec ze mnie. Przecież przedstawiciele obecnej władzy kilka lat temu wyrzucali nas z Teatru Studio, gdy się biliśmy o transparentność finansową. Łatwiej było nas wtedy rękami ratusza warszawskiego wyrzucić niż odpisać nam na pismo. Dlatego podchodzę do władzy sceptycznie, ale - że użyję radykalnego sformułowania - coraz mniej widzę tego zdebilenia, które w ostatnich latach królowało.

"Rojst" to nie był pierwszy raz, kiedy wcielił się pan w rolę policjanta. W "Amoku" grał pan obsesyjnego inspektora Jacka Sokolskiego, a w "Furiozie" zawziętego i cynicznego Jacka Bauera. Kogo z tej trójki było najtrudniej sportretować?

Łukasz Simlat: Wydaje mi się, że właśnie Mika był najtrudniejszy, bo trzeba było złapać ten rodzaj szlachetności, który miał wpisany w duszę, a przy tym uważać, żeby nie rozsadzić ekranu jąkaniem. Był to też bohater trudny, funkcjonujący cały czas w duecie z Jass. O wiele więcej rzeczy było do wyważenia. Przy czym każdy z tych bohaterów miał inny przebieg. Sokolski w "Amoku" odpalił korbę alkoholizmu, więc był jakiś schemat, kanał do wykorzystania. Jeżeli gram policjanta, który jest zaleczonym alkoholikiem, a nagle odkręca butelkę, to jestem w stanie sobie wyobrazić, co się dzieje po tym pierwszym łyku. Znowu w "Furiozie" były sceny, które nazywamy samograjem. Mateusz Damięcki tak się wyrzeźbił do tej roli, że nic nie musiał grać i ja też wielu rzeczy nie musiałem grać, bo wyglądał po prostu groźnie.

Z drugiej strony - są takie produkcje, w których grał pan postacie prawdziwe. To choćby rola Łukasza Płonki w "Sonacie" czy Krzysztofa Wielickiego w "Broad Peak". Dla pana jako aktora łatwiej się wcielić w kogoś realnego, gdzie wzorzec zachowania można podpatrzeć, czy w postać całkowicie zmyśloną, która istnieje tylko na kartce papieru i całą otoczkę wokół trzeba sobie dorobić?

Łukasz Simlat: Zdecydowanie łatwiej jest wcielić się w postać zmyśloną. Granie kogoś żyjącego budzi strach przed tym, co powie pierwowzór chodzący po padole ziemskim. Z Wielickim nie spotykałem się przed filmem. Ale pamiętam, że na lodowcu byłem już ucharakteryzowany na Wielickiego i jego przyjaciel-doktor mnie woła, żebym podszedł. No i Krzysiek Wielicki tak patrzy na mnie z ekranu i mówi: "O, rozmawiam z samym sobą".

Z kolei rodzinę Płonków mieliśmy okazję poznać razem z Małgosią. Zresztą kręciliśmy film w ich okolicy, ale oni nigdy nie przychodzili na plan, żeby nas poprawiać, "to źle, to nie było tak". Łukasz Płonka nam powiedział: "A co mnie wasz film obchodzi, przyjdę na premierę i zobaczę". No i przyjechali do Gdyni na festiwal, podchodzę do niego po seansie i pytam, jak wrażenia. A on tak stanął, łza mu poleciała po policzku i mnie przytulił. Zrozumieliśmy się bez słów.

"Rojst Millenium" kręcono na Śląsku. Zobacz zdjęcia z planu: