Wbrew pozorom, relacja między Cezarym a rowerem nie była miłością od pierwszego wejrzenia. Wręcz przeciwnie, z początku częstochowianin spoglądał na dwa kółka raczej niechętnie. I z wzajemnością.
Pamiętam do dziś, jak pierwszy raz wybrałem się na rowerze do pracy. Sam rower dostałem dużo wcześniej od kogoś z rodziny, ale cały czas leżał w kącie. Pomyślałem, że wreszcie nadszedł czas, by go odkurzyć. Miałem do przejechania 20 kilometrów w jedną stronę. Zrobiłem połowę drogi i zaczął mnie boleć tyłek, ręce, nogi. Dosłownie rozbolało mnie wszystko. Na domiar złego zaczęło jeszcze padać. Zatrzymałem się na przystanku, wsiadłem do pierwszego autobusu, jaki przyjechał i uznałem, że samochodem jest wygodniej - wspomina Cezary.
Rower wrzucił z powrotem do piwnicy i próbował zapomnieć, że istnieje. Dopiero, gdy jego syn dostał własny sprzęt, powróciła mu motywacja.
Mówię mojemu synowi, że pojedziemy rowerami na wycieczkę do Krakowa. Wziąłem mu tylko sweter, w kieszeni miałem jakieś parę złotych. Dojechaliśmy z Częstochowy do Ojcowa, a mój syn zachwycony i prosi: "Tato, może byśmy tu przenocowali, tu tak fajnie jest". Wtedy jeszcze telefony komórkowe nie były tak popularne, żonie nie miałem jak powiedzieć, ale myślę sobie - zaryzykujemy. Na drugi dzień mówię do syna, że skoro już tutaj jesteśmy, to niedaleko jest Kraków, tam jest stacja kolejowa, będzie jak wrócić pociągiem. Po godzinie dotarliśmy do celu, no i pytam młodego, czy chce jeszcze jechać dalej. No i tak skończyliśmy w Zakopanem - śmieje się Cezary - Zajęło nam to trzy dni, awantura w domu była nieziemska, ale wtedy właśnie się zaczęło moje zainteresowanie. Bo pomyślałem sobie: skoro dziecko może, to ja nie dam rady?
Podróż autostradą do Londynu i spotkanie z Łukaszenką w Białorusi
Cezary swój pierwszy, poważniejszy wyjazd zaliczył w 2012 roku. Pojechał wtedy z Częstochowy do Londynu. Przezornie, zaplanował przystanek w Świnoujściu, żeby w razie wypadku móc do domu wrócić pociągiem.
Łącznie droga zajęła mi ponad dwa tygodnie. Łatwo nie było, bo jechałem przez silnie zurbanizowane tereny. Brakowało dróg rowerowych, momentami musiałem jechać autostradą. No ale trzeba było dojechać, miałem już kupiony bilet powrotny na konkretną datę, więc musiałem być na czas. No i też mi się śpieszyło, bo podpisałem kontrakt z objazdowym cyrkiem arabskim. Jako muzyk razem z cyrkowcami jeździłem po całej Francji - opowiada częstochowianin.
Później jeździł już regularnie do Zakopanego, na rowerze zwiedził Pragę i Budapeszt. To trasy po 500 kilometrów, które da się zrobić w ciągu tygodnia. Kolejny, dalszy wyjazd zaplanował do Białorusi.
To był 2015 albo 2017 rok. To nie było takie proste, trudno było wizę dostać, no więc napisałem specjalne podanie do ambasady. Powymyślałem tam, że jestem komunistą, że chciałem poznać prezydenta i jadę na rowerze, bo w ten sposób chcę go uczcić. No i oczywiście wizę dostałem - śmieje się Cezary - Dojechałem nawet do urzędu w Mińsku i dostałem darmowy obiad, ale prezydenta niestety nie zastałem.
Słoweńscy gangsterzy i atak muflonów w Alpach
Zgodnie z maksymą, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, częstochowianin zaczął planować coraz dalsze wycieczki. Padło na Francję i piaszczyste plaże Saint Tropez, które jego syn podziwiał w filmach z legendarnym Louisem de Funès.
Cała trasa miała około 2 tys. km i zajęła Cezaremu ponad 3 tygodnie. Ale było warto, bo Lazurowe Wybrzeże wygląda nieziemsko. - Dokładnie tak, jak we francuskich komediach o żandarmie - uśmiecha się rowerzysta.
Ale zanim tam dotarł, po drodze przeżył kilka przygód. Z naciskiem na "przeżył".
Gdy dotarłem do Słowenii, pogoda się zepsuła, zaczęło straszliwie lać. Na szczęście przy drodze zauważyłem szopę. Zatrzymałem się i bez zastanowienia wbiegłem do środka. A tam przy stole siedziało kilku gangsterów, liczyli stosy pieniędzy, przed nimi leżały narkotyki i kałasznikowy. No to sobie pomyślałem: "Już po mnie". Nagle jeden z tych bandziorów podchodzi w moją stronę i podaje mi szklankę. To był jakiś bimber, mocno rozgrzewał. Zapytałem, czy mogę tam jeszcze chwilę posiedzieć, a on gdzieś zadzwonił i załatwił mi nocleg. Jak to się mówi: pozory mylą - śmieje się Cezary.
Z kolei, gdy jechał przez austriackie Alpy, zaliczył spotkanie z dzikimi zwierzętami. Zaczęło się - jak to zwykle bywa - niewinnie. Na szczycie góry znalazł piękny, wykoszony kawałek łąki i uroczy stoliczek. Rozbił namiot, rozłożył kuchenkę i zjadł kolację, po czym położył się i patrzył w gwiazdy. Słowem: wieczór idealny. Niestety poranek już taki perfekcyjny nie był.
Na drugi dzień wstaję i widzę, że nie mam jednej sakwy. W pierwszym momencie pomyślałem sobie, że ktoś mi ją ukradł. No ale kto, skoro wokół nie było żywego ducha. Rozglądam się, szukam po krzakach i nic. No i akurat wtedy na łąkę podjechał samochodem jakiś mężczyzna. Jak mu opowiedziałem, co się stało, to zaczął mnie prowadzić w dół zbocza. Okazało się, że 300 metrów dalej była pasieka, do której lubią przychodzić niedźwiedzie. No i faktycznie tam leżała moja torba. Czyli niedźwiedź ją musiał zabrać, a potem poszedł do uli i jak zobaczył miód, to zapomniał o bożym świecie - opowiada częstochowianin.
Innym razem, gdy przejeżdżał przez Austrię, rozbił namiot na jedynym, płaskim kawałku trawy na zboczu bardzo stromej góry. Nagle w środku nocy obudziły go dziwne jęki.
Zapaliłem latarkę i za namiotem zobaczyłem jakieś zwierzę z ogromnymi rogami. To był muflon, taka wielka owca. Zaraz podszedł drugi, potem trzeci. Zdenerwowane, przebierały kopytami, cały czas jęczały i nie chciały odejść. Pomyślałem sobie, że jak mi wpadną rozpędzone z tymi rogami do namiotu, to będzie po mnie. No i widzę, że jeden muflon stoi za tylną ścianką. Wykorzystałem okazję i go uderzyłem, chyba w nos trafiłem. Wtedy wszystkie się przestraszyły i uciekły. Dopiero rano, gdy składałem namiot zrozumiałem, dlaczego mnie naszły. Na tym skrawku zieleni było malutkie źródełko. One się tam chodziły napoić, a ja im bezczelnie miejsce zająłem - śmieje się rowerzysta.
Porto jak magnes i wyścig z bykami w Pampelunie
Ostatnie dwa lata Cezary spędził na rowerowych podróżach do Hiszpanii i Portugalii. Najbardziej do gustu przypadło mu Porto.
To miasto ma w sobie coś takiego, co człowieka tam ciągnie. Raz spotkałem w kawiarni ludzi z Lizbony, którzy jechali ponad trzy godziny pociągiem, żeby dwie godziny pospacerować po Porto i wrócić do domu. Zapytałem, czy im się to opłaca, a oni na to, że Porto jest tego warte. Też tak myślę. Za każdym razem, gdy tam jestem, chodzę na dworzec popatrzeć na mozaiki z niebieskich płytek - mówi częstochowianin.
Ale oczywiście wizyta w Porto nie obyła się bez stresu. Dzień przed wylotem do Polski okazało się, że w całym mieście nie da się znaleźć kartonu na rower. A takiego kartonu Cezary potrzebował, by spakować swoje dwa kółka i resztę dobytku.
Szukałem wszędzie, we wszystkich sklepach, nawet po śmietnikach i nic nie było. W końcu poszedłem do sklepu w dużej galerii handlowej i poprosiłem pana z obsługi, żeby mi coś zorganizował. Cokolwiek, nawet karton po lodówce. Dałem mu dziesięć euro i błagałem o pomoc. On odpowiedział, że może mieć przeze mnie kłopoty w pracy. Na to ja mu mówię, że jestem z Częstochowy, największego w Europie "Centrum Maryjnego" i mogę się za niego pomodlić na Jasnej Górze. Trzeba pamiętać, że w Portugalii ludzie są bardzo pobożni. Jak ten pan to usłyszał, to szybko sprawdził w telefonie, czy mówię prawdę, a potem pobiegł na zaplecze. Po chwili wrócił z jakąś panią, ciągną mnie razem na tyły sklepu i pokazują wielki karton. Miałem naprawdę duże szczęście. Gdyby nie jego pomoc, to nie wiem, jakbym wrócił do Polski - opowiada Cezary.
W tym roku wrócił do Porto, ale inną drogą. Przejechał przez Pampelunę, gdzie miał wziąć udział w wyścigu z bykami. - Zgodnie z tradycją, w trakcie Encierro ludzie uciekają ulicami miasta przed rozjuszonymi bykami. Ktoś tam na forum dla rowerzystów załatwił, że my będziemy jechać przed nimi na rowerach. Niestety w tym roku kilkanaście osób zostało poważnie rannych, dlatego organizatorzy finalnie odwołali naszą przejażdżkę - mówi częstochowianin.
Spanie pod krzyżem w Bośni i sercowe problemy w drodze na Górę Bogów
Ale są też miejsca w Europie, które nie przypadły mu do gustu. To choćby Bośnia i Hercegowina, gdzie do dziś widać ostrzelane i zawalone domy.
Tam jest masa terenów, które nadal są zaminowane. Zapytałem się lokalsów, gdzie mogę namiot rozłożyć, to powiedzieli: "Tam, gdzie leży krzyż". No bo tam już kogoś wysadziło, więc jest bezpiecznie. No straszne to jest. Zresztą w tym kraju trzeba uważać na wszystko. Niedźwiedzie i wilki chodzą po ulicach, w miastach grasują całe watahy dzikich psów. W jednej restauracji spotkałem rowerzystów ze Szwecji. Dziki pies ich gonił, w końcu złapał faceta za nogę i odgryzł mu piętę - opowiada częstochowianin.
Sam na własnej skórze doświadczył ataku dzikich psów, gdy nocował w północnej Grecji. Właśnie kładł się spać, gdy nagle namiot otoczyła wataha kilkunastu agresywnych osobników.
Przeraźliwie warczały i w ogóle nie chciały odejść. Dzwoniłem całą noc do ambasady, żeby ktoś mi pomógł, ale oczywiście nic się nie dało zrobić. Nad ranem na chwilę przysnąłem, ale spać się nie dało, bo jak się tylko poruszyłem, to czułem ich oddech na ściance namiotu. Coś okropnego. Uratował mnie dopiero samochód, który o piątej rano przejeżdżał obok - wspomina Cezary.
W Grecji na skraju życia i śmierci stanął jeszcze raz, gdy wjeżdżał rowerem na Górę Olimp. W połowie drogi poczuł, że stracił wszystkie siły. Wrócił się na dół i stwierdził, że musi odpocząć. Przespał 15 godzin.
Wstałem rano, ale wcale się nie czułem lepiej. Trasę miałem łatwiejszą, przez Termopile, ale mimo to pół godziny jechałem, a pół godziny na ramie wisiałem. No ale nie było wyjścia, musiałem dojechać do Aten. Zajęło to tydzień, a normalnie powinny mi wystarczyć trzy dni. Odpocząłem w apartamencie znajomych, ale cały czas źle się czułem. Na lotnisku zemdlałem, gdy próbowałem podnieść bagaż. Ocknąłem się dopiero w samolocie. W domu przespałem prawie dwa dni. W końcu wybrałem się do lekarza. Mam szpital 200 metrów od domu, a szedłem tam chyba ze dwie godziny. Na badaniach wyszło, że miałem zawał. Moja aorta była prawie całkowicie zapchana. Lekarz mi powiedział, że trafiłem w ostatniej chwili - opowiada częstochowianin.
Dziś jest już po zabiegu, bierze leki i - jak sam mówi - czuje się wspaniale. Nie ma też najmniejszego zamiaru zsiadać z siodełka. Ba, już planuje kolejne wycieczki. Marzy, by w przyszłym roku zwiedzić Turcję. No i jeszcze do tego żagluje. Cezary ma patent żeglarski już od 40 lat i gdy tylko znajdzie czas, to jeździ na Mazury.
Spełnia się także jako muzyk. Lata temu ukończył szkołę muzyczną w Katowicach w klasie fagotu. Dziś jest saksofonistą. Od 2005 roku współpracuje z Filharmonią Częstochowską, prowadzi audycje umuzykalniające dla szkół. Współpracuje też z kapelą biesiadną Grupa Romana.
Można powiedzieć, że Cezary Wieprzowski to prawdziwy człowiek-orkiestra.