Waldemar Malina urodził się i wychował w Sosnowcu. Dziś ma 53 lat i podbija świat, choć jeszcze dwadzieścia lat temu popołudnia spędzał zwykle przed komputerem.
- Kiedyś po pracy siadałem przed ekranem i przez kilka godzin grałem w strzelanki. Ale gdy nadeszła słynna czterdziestka to dotarło do mnie, ile w życiu jeszcze nie widziałem. Chodziłem na różne prezentacje podróżników, którzy opowiadali o swoich wyprawach. Tak mnie to zainspirowało, że postanowiłem sam spróbować - mówi Waldek.
Uznał, że pojedzie rowerem nad Bałtyk. Poprzeczkę od razu postawił sobie wysoko. Waldek wybrał najdłuższą, możliwą trasę - do Świnoujścia. Po pięciu dniach i 700 kilometrach w końcu dotarł nad morze.
- Dosłownie rzuciłem się do Bałtyku. Z tej całej radości krzyczałem, biegałem po plaży. Wtedy jakieś trybiki mi się w głowie przestawiły i postanowiłem, że zostanę ekstremalnym turystą - śmieje się Waldek.
Rowerem dookoła świata
Na rowerze objechał kawał świata. Zwiedził Ukrainę, Gruzję, Armenię, Azerbejdżan, Mongolię, Czeczenię, Kazachstan i Uzbekistan.
- Wybieram takie rejony, które nie są jeszcze bardzo turystyczne. Skupiam się głównie na przyrodzie, uwielbiam lasy, góry i jeziora. Niezwykłe wrażenie zrobiła na mnie Mongolia. Stepy rozciągające się przez setki tysięcy kilometrów i sępy latające nad głowami. Tam też miałem okazję spróbować tradycyjnej, mongolskiej herbaty: z tłustym mlekiem i dużą ilością soli. Na początku był odruch wymiotny, ale z czasem tak ją polubiłem, że do dziś za nią tęsknię - śmieje się Waldek.
Pojechał też nad Bajkał, a konkretnie do Wierszyny. To polska wieś na Syberii, którą ponad sto lat temu założyli dobrowolni emigranci. Przyjeżdżali tutaj głównie z Zagłębia Dąbrowskiego.
- Udało mi się odnaleźć moją rodzinę od strony dziadka. W tamtym czasie dużo ludzi z Zagłębia wyjechało, bo car im naobiecywał rubli. A na miejscu się okazało, że tam nie ma nic, tylko tundra i mróz. Całą wieś musieli zbudować sami od podstaw. Tam do dziś działa polska szkoła, jest też polski kościół, ludzie kultywują tradycje - opowiada Waldek.
Coraz dalej i coraz wyżej
Zajawka na góry przyszła nieco później. W 2015 roku znajomi namówili go na zimowy wypad w Tatry Wysokie. "Gdy tylko dotarliśmy na szczyt, przepadłem. Pomyślałem, że tyle lat mi uciekło, a takich pięknych rzeczy nie widziałem" - mówi Waldek.
Poczuł impuls do działania. Najpierw zdobył Rysy, potem wyruszył na podbój Alp. Jak już wdrapał się na Mont Blanc (4807 m n.p.m) przyszedł czas na pięciotysięczniki. Najpierw Kazbek na granicy Rosji i Gruzji, potem Ararat w Turcji. I jeszcze wyżej: w 2021 roku zdobył siedmiotysięczny Pik Lenina w Górach Zaałajskich. Ale nie obyło się bez problemów.
- Zaczęła się psuć pogoda, więc większość osób zrezygnowała z podejścia. Z siedmioosobowej grupy zostałem tylko ja i Dorota Rasińska-Samoćko. Na ten szczyt wychodzi się o drugiej w nocy, a my wyszliśmy dopiero po siódmej rano. Zerwał się wiatr, zrobiło się późno. Zapadła decyzja, że tam przenocujemy. W minus 30 stopniach spędziliśmy noc pod płachtą ratunkową, przytuleni, żeby się ogrzać. Rano udało nam się wejść na szczyt no i wiadomo: euforia, ekstaza, patrzcie! Waldek z Sosnowca stoi na siedmiu tysiącach! - opowiada Waldek.
Dopiero, gdy zaczęli schodzić zauważył, że coś niedobrego dzieje się z jego stopami. Palce u nóg najpierw zrobiły się czerwone, potem sine, a w końcu czarne. Zapadła decyzja: trzeba jak najszybciej wracać do Polski. Waldek trafił do szpitala w Siemianowicach Śląskich. Spędził tam miesiąc i stracił "trochę paluszków".
- Ale najważniejsze, że nie straciłem motywacji. Życie biegnie dalej, trzeba działać, póki się ma siłę i odwagę - podkreśla Waldek.
W Walentynki Waldek zdobył "Ankę"
I jak mówi, tak też robi. W Walentynki tego roku zdobył Aconcaguę, najwyższy szczyt Ameryki Południowej.
- Tam są całkiem inne warunki pogodowe, jest suche powietrze. Idziemy z plecakami, 4200 metrów nad poziomem morza i ani grama śniegu. Słońce smaży, a nikt nie ma na sobie ani kropli potu - opowiada Waldek.
Na zdjęciach z jego podróży widać kobiety w długich, czerwonych sukniach z ogromnymi tobołami na plecach.
- To tak zwani porterowie, którzy wnoszą bagaże turystów do ostatniej bazy. Zwykle taką rolę pełnią młodzi chłopcy, więc nieco nas zaskoczył widok pań w kolorowych sukniach - uśmiecha się Malina.
Czy teraz ma w planach podbić ośmiotysięcznik?
- To są ogromne pieniądze, więc na razie takie szczyty pozostają w sferze marzeń. Ale myślę, że będą kolejne, ciekawe wyprawy. Są też szczyty niższe, ale trudniejsze technicznie i stanowią wyzwanie. Nie porzucam też pasji do wycieczek rowerowych i jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, to na majówkę objadę Wietnam - mówi Waldek Malina.
O swoich wyprawach opowiada ze szczegółami podczas prezentacji. Najbliższa odbędzie się 5 kwietnia w barze Sztos w Sosnowcu. "Kiedyś takie prezentacje były dla mnie inspiracją. Dziś może to ja kogoś zainspiruję" - uśmiecha się podróżnik.
Więcej z serii "Ludzie Śląska":
Debiutancka płyta tyskiego zespołu Jamajki. "Chcemy być pozytywnym światełkiem w trudnych czasach"
Industrialne pejzaże i styl nie do podrobienia. Sebastian Moń rozkochał w sobie świat sztuki