Nieszczęścia chodzą parami
Krzysztof Dzięgiel mieszka w Dąbrowie Górniczej. Wcześniej przez wiele lat pracował w Anglii, głównie w fabrykach. Do Polski wrócił, by pomóc mamie.
W 2020 roku zmarł mój starszy brat. Przyjechałem na pogrzeb i po pogrzebie wróciłem do Anglii. Już wtedy się zastanawiałem, co chcę dalej robić - czy zmienić pracę, czy wrócić do Polski. No i tydzień po pogrzebie moja mama miała wypadek na rowerze. Złamała nogę z przemieszczeniem, wkręcono jej 18 śrub i dwie płytki. Po operacji musiała leżeć w łóżku przez kilka miesięcy. Przez cały ten czas opiekował się nią mój ukochany brat bliźniak. No i wtedy podjąłem decyzję, że wracam: dla mamy i dla brata – opowiada Krzysztof.
Po powrocie udało mu się znaleźć pracę na budowie. Przepracował tam prawie cztery lata – do momentu, w którym dopadła do choroba.
W lipcu 2024 roku zaczęło mnie coś boleć w klatce piersiowej, szybciej się męczyłem, strasznie schudłem. Widziałem, że coś jest nie tak, ale z początku myślałem, że to może od pracy na słońcu, że to zwykłe zmęczenie. Robiliśmy wtedy na dachach, środek wakacji, to jest ciężka robota. No ale zaczęły mi wysiadać ręce, robiłem się coraz słabszy. W końcu poszedłem do lekarza się przebadać. Już na pierwszym USG wyszło, że mam guza na wątrobie – wspomina.
Wtedy zaczęło się jeżdżenie od szpitala do szpitala, by zdiagnozować chorobę i zacząć walkę o życie. Najpierw badali go lekarze ze szpitala w Sosnowcu, później kilka tygodni jeździł do Narodowego Instytutu Onkologicznego w Gliwicach.
Okazało się, że to rak trzustki. Rozpoznano przerzuty na wątrobę i węzły chłonne. Zostałem wezwany na rozmowę do lekarza, który powiedział, że nie ma dla mnie żadnego leczenia poza leczeniem paliatywnym. Już wcześniej przeczuwałem, że tak może być. Ale poczułem się wtedy... strasznie. Nie da się tego opisać słowami, jak się czuje człowiek, gdy dowiaduje się, że nie ma dla niego ratunku – mówi 46-latek.

Najważniejsza jest rodzina
Lekarze skierowali Krzysztofa do szpitala w Dąbrowie Górniczej, ten jednak wysłał go do Katowickiego Centrum Onkologii. Gdy tam trafił, był w bardzo złym stanie.
Byłem wykończony. Ten ból, który czułem to nie jest zwykły ból. Mnie bolały całe wnętrzności. Tego się nie da wyobrazić, dopóki człowiek nie zachoruje. Miałem intensywne przygotowania do chemioterapii, dostałem jakieś 40 kroplówek, przytyłem 6 kg w 5 dni. Dostałem pierwszą chemię w szpitalu, później wróciłem do domu. Od tej pory co wtorek jeżdżę do Katowic na chemię. Zacząłem teraz 8 cykl. Na każdy cykl składają się trzy wlewy i tydzień przerwy, co daje razem miesiąc. Chodzi o to, by utrzymać mnie przy życiu, zmniejszyć ból i zatrzymać dalszy rozwój choroby – tłumaczy.
Jak wspomina, po 15 wlewach zaczął czuć się lepiej. Wcześniej każdy dzień spędzał we łzach bólu, wymiotując i leżąc w łóżku. Dziś ból jest na tyle pod kontrolą, że Krzysztof jest w stanie z nim funkcjonować. To też zasługa lekarza z Hospicjum Leczenia Bólu, który wdrożył w jego leczenie odpowiednie leki przeciwbólowe. Dzięki temu jest w stanie prowadzić aktywne życie i może wychodzić na spacery z ukochanym psem, Brutusem.
Kupiłem Brutusa jeszcze w Anglii, mam go 8,5 roku. To taki pitbulowaty mieszkaniec. Jak wracałem do Polski to go wziąłem za sobą, to jest mój pies. Dzięki niemu też żyję aktywnie, wychodzę z nim na spacery. Staram się nie leżeć, bo leżenie doprowadza człowieka do załamania. A jak się człowiek załamie to już go nie ma. Staram się ruszać, ile mogę. Oczywiście jestem osłabiony, przy mojej chorobie nawet drobne niedogodności odczuwam z potężną siłą. Jak raz mnie przewiało to od razu wylądowałem w szpitalu. W takich chwilach, gdy ja nie jestem w stanie Brutusa wyprowadzić pomaga mi brat – opowiada Krzysztof.
I z całą mocą podkreśla, że jego największą motywacją w życiu jest rodzina.
– Moja mama, mój brat bliźniak, bratowa, jego dzieci: oni wszyscy dodają mi otuchy, pogody ducha. To dzięki nim i to dla nich chcę żyć. Dlatego walczę o każdy dzień – mówi Krzysztof.
Siła ludzkiej dobroci
Niestety, walka jest trudniejsza ze względu na brak środków finansowych. Na chwilę obecną przysługuje mu 250 zł zasiłku z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej.
Jeśli chodzi o rentę to trochę moja wina, bo nie złożyłem jeszcze papierów. Ale trzeba też wziąć pod uwagę, że ja przez pierwsze 7 miesięcy walczyłem o życie. Nie miałem kiedy zabrać się za te papiery. Wtedy też żyłem z oszczędności, więc o tym nie myślałem. No i mówiąc szczerze, nie miałem na to siły. Próbowałem do tych papierów usiąść chyba z pięć razy, potem wszystko targałem, byłem w nerwach, czułem się załamany. Oczywiście było mnóstwo ludzi, którzy proponowali mi wtedy swoją pomoc. Ale ja mówiłem, że nie trzeba. Udawałem silnego, bo nie chciałem nikogo obciążać moją chorobą – wspomina.
Teraz komplet dokumentów jest już gotowy. Krzysztof zapowiada, że w tym tygodniu wszystko trafi do ZUS. Sęk w tym, że na pieniądze trzeba będzie trochę zaczekać, a z czegoś przecież trzeba żyć. 46-latkowi brakuje środków na jedzenie, rachunki i leki. A co dopiero na remont łazienki, który jest jego marzeniem. Dlatego też postanowił założyć w sieci zbiórkę (można ją wesprzeć TUTAJ). Wrzucił też ogłoszenie o pracę na jedną z dąbrowskich grup.
"Poszukuje jakieś firmy na terenie Dąbrowy Górniczej która dała by mi parę godzin pracy bym mógł dorobić sobie do marnej renty. Bym mógł pożyć godnie ostatnie lata, bo w tej chwili brakuje mi na życie,i jest ciężko związać koniec z końcem" – napisał Krzysztof licząc, że odezwie się do niego jakiś dąbrowski przedsiębiorca.
A odezwał się do niego Łukasz Litewka. Poseł z Sosnowca jest znany z organizacji akcji pomocowych. Nie tak dawno temu założył nawet własną fundację Team Litewka, która pomaga zwierzętom, dzieciom, seniorom czy po prostu osobom potrzebującym.
Chciałem sobie dorobić, 3-4 godziny dziennie, żeby moja mama nie musiała przynosić mi pieniędzy. Ona sama żyje ze skromnej emerytury, a jeszcze chce mi pomagać. Zresztą ja całe życie pracowałem na siebie. Wrzuciłem ogłoszenie... no i się zaczęło. Wszyscy w komentarzach zaczęli oznaczać Łukasza Litewkę. Później skontaktowała się ze mną fundacja i zostałem zaproszony na rozmowę, podczas której zaoferowano mi pracę. Moim zadaniem jest wysyłanie fundacji zdjęć ze spacerów z moim pieskiem. Muszę przyznać, że fundacja zrobiła mi ogromną przysługę. Cała ta sytuacja pokazała mi, jaka wielka siła tkwi w ludziach – mówi Krzysztof.
Po tym, jak poseł Litewka opublikował post, kolejne osoby i firmy zaczęły się do niego zgłaszać, oferując swoją pomoc. On jednak odmówił.
– Ja potrzebowałem tylko zaczepienia. To, co dostałem od fundacji plus renta, którą dostanę mi w zupełności wystarczy. Uważam, że są inni ludzie, którzy potrzebują więcej wsparcia, na dłużej. Nie wiem, ile mi jeszcze czasu zostało, ale chcę go spędzić z rodziną. To oni są dla mnie najważniejsi.