Wola współcześnie. Zdjęcia pochodzą z lipca 2024 roku

i

Autor: Paweł Szałankiewicz

Reportaż

Tutaj ludzie dwa razy płakali. Opowieść o Woli - wsi jak żadna inna

2024-10-04 16:37

Choć Andrzej Bursa jest memu sercu bliski, tym razem postanowiłam nie iść za jego przykładem i napisać reportaż “o perspektywach rozwoju małych miasteczek”. A dokładnie - o perspektywie rozwoju jednej małej wsi. Wsi, która szokuje przyjezdnych blokowiskami i pływalnią. Wsi, której niegdyś pechowa lokalizacja dziś jest największym atutem. Wsi, która za życia jednego człowieka trzy razy zmieniła swoje oblicze i być może wkrótce przybierze kolejne.

Wieś jak każda inna

Wola przed II wojną światową na tle innych wsi nie wyróżniała się niczym. No, może poza lokalizacją na pograniczu - tu był jeszcze Śląsk, a za Wisłą była już ziemia krakowska. W czasie zaborów rzeka wyznaczała granicę między Cesarstwem Niemieckim a Austrią, w trakcie powstań śląskich - między Górnym Śląskiem a Polską. 

Druga rzeka - Pszczynka - wyznaczała północną granicę wsi, a na południowym zachodzie ciągnęły się  hektary lasu. Domy stały wzdłuż dzisiejszej ul. Pszczyńskiej, kolejne dwa skupiska znajdowały się w okolicy kościoła św. Urbana i przy ul. Stawowej. Kawałek dalej mieściła się Kolonia Wola, którą tutejsi nazwali "Wysraną". Podobno dlatego, że świeciła pustkami - jak już ktoś się tam wybudował, to się mówiło, że "chałupę postawił, gdzie krowa nasrała”. 

Każdy miał przy chałupie kawałek pola - mniejszy lub większy, ale zawsze coś. Robota na roli była ciężka i żar, który lał się z nieba latem 1939 roku, wcale nie pomagał. W takim zmęczeniu nikomu nie chciało się myśleć o wojnie. A jednak 1 września nadeszła tragiczna wiadomość. 

Babka spakowała dzieci na furmankę i uciekała pod Kraków. Niemcy zaatakowali od zachodu, to jej się wydawało, że najlepiej uciekać na wschód. Podczas nalotów bombowych chowali się po polach, w ziemniakach. Miesiąc żyli w drodze, aż tu nagle Rosjanie wkroczyli od wschodu i wszystko się skończyło. Już nie było sensu uciekać - wspomina Urszula Urbańczyk, katechetka z Woli.

Wola z dawnych lat - zobacz zdjęcia

Nie było litości

Ci, co na wsi zostali, przed bombami chowali się u Szafarczyków na Stawówce, bo jako jedni z nielicznych mieli dużą piwnicę pod domem. Okna wykładano papierem albo szmatą, żeby żadne światło się nie wydostało na zewnątrz. Ale strach przed bombami szybko się przeterminował, gdy na Wolę wkroczyło niemieckie wojsko. Żandarmeria zajęła budynek "kasarni", dziś nazywany Domem Nauczyciela. Na wsi zapanował okropny rygor, należało bezwzględnie  przestrzegać wszystkich przepisów, które wydał okupant. 

Żandarmowi, który jechał na koniu przez wieś, trzeba było zasalutować "Hail Hitler”. Język polski był całkowicie zabroniony. Gdy dzieci szły w niedzielę do kościoła, musiały mieć książeczki do nabożeństwa pisane w języku niemieckim. W innym wypadku całej rodzinie groziły surowe konsekwencje - mówi dr Danuta Kocurek, historyczka.

Konsekwencje dopadły też powstańców śląskich. - Niemcy nie mieli dla nich żadnej litości - mówi Marta Odrobińska, która miała 9 lat, gdy wybuchła II wojna światowa. - Sąsiad kopał ze swoją żoną ziemniaki na polu, jak to w jesieni, no i go chwycili. Musiał zdjąć buty, pas i zaraz go brali na fura. Wywieźli go na roboty i tam zginął. Jeszcze Larysza z Woli wzięli i go rozstrzelali "Pod trzema dębami" w Pszczynie. Wszyscy płakali jak nie wiem, bo to porządni ludzie byli. 

Śmierć nie ominęła Koplowitzów, jedynej żydowskiej rodziny, która prowadziła w Woli karczmę. - Oni spokojni byli, ze wszystkimi żyli w zgodzie. Ale długo się nie obstali, jak ino Niemcy zaczęli Żydów ścigać. Jednego dnia po nich przyjechali, spakowali do auta, do obozu wywieźli i tak to się skończyło - wspomina.

Wola w dawnych czasach. Zdjęcia z czasów wojennych i powojennych

i

Autor: Alojzy Lysko, Danuta Kocurek "Ślady zatrzymanego czasu... Wola na starych fotografiach"

Białe niebo 

W trakcie wojny Wola znalazła się tuż za granicą strefy interesów KL Auschwitz. Choć obozu widać nie było, dźwięk mówił wszystko. Weźmy na przykład orkiestrę. Gdy zaczynała grać wszyscy wiedzieli, że właśnie przyjechał kolejny transport więźniów.

Grali tak głośno, żeby zagłuszyć krzyki rozdzieranych rodzin. Z początku na stosach ciała palili, zanim jeszcze krematorium wybudowali. Tego smrodu nie da się zapomnieć. A dymu było tyle, że aż biało, choćby to mgła była - pamięta Marta Odrobińska.

Przeraźliwe ujadanie psów i stukot końskich kopyt oznaczały, że esesmani szukają zbiega. Raz na jakiś czas komuś udało się uciec. Ale ludzie byli zbyt przerażeni, by pomóc. Gdy ktoś się odważył, to tylko w największej konspiracji. - Tajemnicę należało zabrać ze sobą do grobu - mówi Danuta Kocurek, której dziadkowie opowiadali o dwóch uciekinierach.

W nocy podchodził taki do okna i pukał delikatnie, tak delikatnie, jakby tylko palcem szybę muskał. Wtedy gospodarz przez uchylone drzwi podawał mu chleb, wodę i damskie ubrania, a ten kiwał głową w podzięce i uciekał. Wszystko to bez słów, bo w nocy dźwięk się niesie. I nie można było nikomu powiedzieć, że się więźniowi pomogło. Inaczej człowiek sam mógł skończyć w pasiaku w pobliskim obozie koncentracyjnym.

Śmierć w niemieckim mundurze

Strach wrócił, gdy zaczął się zbliżać front wschodni. Niemcy kazali mieszkańcom kopać okopy przy Wiśle, ale to nic nie dało. Gdy w 1945 roku Armia Czerwona wyzwoliła Auschwitz to mróz był taki, że Wisła całkiem zamarzła. Ruscy raz, dwa po wodzie przeszli - opowiada pani Małgorzata, mieszkanka Woli. 

Mieszkańcy bali się Rosjan bardziej niż Niemców, bo byli brutalniejsi, więcej pili i nie mieli żadnych skrupułów. - Wieczorem trzeba było uważać, bo czatowali na młode dziewczęta, żądni gwałtów. Moja mama opowiadała, że jedną dziewczynę złapali....Oni traktowali wszystko jak swoją własność - mówi Danuta Kocurek. 

W końcu front się przesunął, a razem z nim zniknęli żołnierze. Bitwy toczyły się jeszcze przez kilka miesięcy, ale z tygodnia na tydzień odgłosy walk stawały się cichsze, aż w końcu ucichły na dobre. Zaczęło się liczenie strat. W kościele pw. św. Urbana brakowało dzwonów, bo je Niemcy wywieźli. Na frontach II wojny światowej zginęło 42 mieszkańców Woli, wielu w niemieckim mundurze. Ślązaków wcielano do Wehrmachtu na podstawie volkslisty, którą podpisywali pod przymusem. 

Był tu jeden taki, co stwierdził, że czuje się Polakiem i nie pojechał volkslisty podpisać. Zaraz go zaczęli Niemcy szukać. W końcu przyszli do ojca i powiedzieli, że ma syna odstawić na żandarmerię, inaczej cała rodzina skończy w obozie - mówi Marta Odrobińska, kręcąc głową. Taka tragedia, ojciec musiał wydać własnego syna! 

Wojna pochłonęła również jej ojca. Dostał wezwanie do Wehrmachtu w 1944 roku. Nikogo nie obchodziło, że ma 39 lat, czwórkę dzieci na utrzymaniu, a piąte w drodze. W liście do rodziny pisał, że są otoczeni w podkowie. Gdy się zamknęła, zniknął po nim ślad. - Nawet Czerwony Krzyż był bezradny - dodaje syn pani Marty, Jan Odrobiński. 

Dziadek robił na kopalni na powierzchni, ale strasznie chciał iść na dół. Babka cały czas mu zabraniała, zawsze gadała: "Nie idź tam, bo cię zabije". No i nie poszedł, to go zabiło na froncie.

Wola w dawnych czasach. Zdjęcia z czasów wojennych i powojennych

i

Autor: Alojzy Lysko, Danuta Kocurek "Ślady zatrzymanego czasu... Wola na starych fotografiach"

Dniówka konia na dniówkę chłopa

Po wojnie dziewczęta z Woli jeździły "ku hutom", żeby sprzedawać miastowym mleko, jajka i ser. Te panny, które znalazły stałych odbiorców, miały szczęście. Migiem załatwiły robotę i wracały do domu. Inne musiały stać na targu do czasu, aż ktoś kupi cały towar.

Z dworca szłam tak obładowana, że co chwilę musiałam przystanąć. Klientów miałam na Piaskach w Mysłowicach, to kawałek drogi od dworca jest. W domu byłam koło czwartej, a tam jeszcze robota czekała przy ziemniakach albo przy sianie. Praca była na okrągło, tak tu mieli wszyscy - opowiada Marta Odrobińska.

Niestety, mimo wytężonej pracy we wsi panowała bieda. Trudno było o nowe ubrania, a co dopiero o telefon czy samochód. Żeby mieć co zimą do pieca włożyć, trzeba było w lesie chrustu nazbierać.

Ratunkiem finansowym była praca na kopalni. Chłopy jeździły do Bierunia i Lędzin na rowerach, nieważne, że deszcz pada i wiatr hula. Każdy potrzebował pieniędzy. Z roli nie bardzo dało się wyżyć. Takich większych gospodarzy było tutaj może trzech, cała reszta miała małe pola. Ale to też były takie czasy, że każdy każdemu pomagał. My na przykład mieliśmy konia. Jak sąsiedzi potrzebowali pole zaorać to przychodzili do ojca, żeby się umówić. Po skończonej robocie przeliczało się dniówkę konia na dniówkę roboty ręcznej i sąsiad przychodził odrobić godziny. To był taki handel wymienny, ale na zasadzie siły roboczej - mówi Urszula Urbańczyk.

Eter dobry na wszystko

Zapomnieć o problemach pomagał eter. To organiczny związek chemiczny, który w połowie XIX wieku po raz pierwszy został wykorzystany jako środek znieczulający podczas operacji i pomógł zrewolucjonizować medycynę. A 50 lat później stał się narkotyczną zmorą na Górnym Śląsku. Choć w dwudziestoleciu międzywojennym władze podjęły próbę walki z "eteromanią", na wsiach eter był obecny jeszcze w latach 50. i 60. ubiegłego wieku.

Najczęściej spożywano go w formie tzw. przepalanki. W garnuszku trzeba było przepalić cukier, dolać trochę wody i do tego słodkiego napoju w kolorze herbaty dodawano eter. Zwykle piło się go na zakończenie szkubowca, czyli darcia pierza w zimowe wieczory z sąsiadami i przyjaciółmi - wyjaśnia Danuta Kocurek.

Eter był traktowany na wsiach jako magiczny lek na wszystko. Pito go również dla rozrywki, bo miał działanie euforyczne, jednak krótkotrwałe. Przez chwilę było zabawnie i koniec.

Bywało też strasznie, jak przy tym skubaniu gospodynie zaczynały o demonach rozprawiać. Jednej to się objawił zmarły wuj, druga utopca przy Wiśle widziała, trzeciej ktoś opowiadał o podróżnym z daleka, co do gospody przyszedł w długiej szacie, spod której wystawały końskie kopyta. Przerażone na amen, musiały potem do domów razem wracać, bo się ciemności bały. A przy następnym skubaniu zaś to samo: tamtej zmora na piersi usiadła, ta świetloka widziała...

Pierwszy raz, gdy ludzie płakali

I tak tu się żyło spokojnie na tej wsi, aż tu nagle gruchnęła wiadomość: będą kopalnię budować! Jak na ironię, mieszkańcy przyjęli nowinę z niechęcią. 

"No i po co to nam? Przecież tutaj wszystko jest" - powtarzali. W latach 70. ubiegłego wieku w Woli działała szkoła, biblioteka, świetlica, klub i boisko do piłki nożnej, w kasarni mieściły się sklepy spożywczy i mięsny, punkt felczerski i poczta. 

Nawet kino objazdowe tu przyjeżdżało, bodaj "King Konga" wyświetlali. Był też Friedmann ze swoimi skeczami - podkreśla Jan Odrobiński. Mało tego, kopalnia oznaczała wywłaszczenia. - Jak zaczynali Czeczotta budować to było w Woli nikogo, kto był za tym. Wszyscy byli źli, że tyle pola zabiorą. I to dobrego pola! Ludzie byli przywiązani do ziemi, ziemia była najważniejsza - dodaje. 

Ale władza była głucha na sprzeciw ludu. Rodzinie Odrobińskich pod budowę kopalni zabrano niecały hektar pola. Sporo, ale innym zabrano więcej. - Była taka jedna rodzina, państwo Rozmusowie, którzy się nie zgodzili na wykup ziemi, tylko chcieli ziemię w zamian. W końcu dostali pole w Górze, ale ile się przy tym wycierpieli - wspomina Urszula Urbańczyk. 

Wola w dawnych czasach. Zdjęcia z czasów wojennych i powojennych

i

Autor: Alojzy Lysko, Danuta Kocurek "Ślady zatrzymanego czasu... Wola na starych fotografiach"

Górnicze eldorado 

I tak w ciągu zaledwie kilkunastu lat - w środku maleńkiej wsi otoczonej lasem - wyrosła kopalnia z imponującą wieżą szybową, a w jej cieniu powstały dwa potężne osiedla mieszkaniowe. Władze zadbały także o odpowiednią infrastrukturę, zdolną obsłużyć rosnącą liczbę mieszkańców.

Przy zakładzie wybudowano hotel robotniczy, stołówkę, wielki ośrodek zdrowia i dworzec autobusowy. Wzdłuż niego stanął pawilon handlowy, jeden za drugim zaczęły się otwierać górnicze bary. W zachodniej części wsi wzniesiono nowy kościół, przy ul. Pszczyńskiej powstały knajpy i spożywczaki, kawałek dalej otworzył się pierwszy market, Tesco. - Pod kopalnią organizowano targowisko, najwięcej straganów zawsze było piętnastego, bo wtedy górnicy dostawali wypłatę do ręki - mówi pani Basia. 

Mało tego - klub LKS Sokół Wola dorobił się nowego stadionu. Wcześniej piłkarze grali na podmokłym boisku na terenie dawnego stawu rybnego w widłach Wisły i Pszczynki. Jak dowiemy się z kroniki klubu, obiekt przy ul. Międzyrzeckiej był jednym z najnowocześniejszych w okolicy, stanowiąc "wręcz luksusową bazę dla drużyny z zaledwie klasy A"

Drugi raz, gdy ludzie płakali 

Im bardziej Wola się rozwijała, tym przychylniejszym okiem rodowici mieszkańcy patrzyli na Czeczotta.  Cała gmina z węgla żyła - kto chciał, to robotę miał i to pod nosem, nie było na co narzekać. Aż tu nagle pod koniec lat 90. okazało się, że kopalnia zostanie zamknięta.

Ludzie byli w szoku. Przecież to miał być jeden z najnowocześniejszych zakładów w Polsce, jak chwaliły się kilka lat wcześniej władze Polski Ludowej. Oficjalnym powodem zamknięcia był brak złóż nadających się do wydobycia. 

Byli górnicy na to stwierdzenie uśmiechają się ironicznie. Wielu do dziś uważa, że o wszystkim zadecydowała polityka. "Tu jest węgla pod dostatkiem. Gdyby oddać to w prywatne ręce, w miesiąc wydobywano by tyle, co trzy inne kopalnie (...) Ale mogłoby się okazać, że ta cała Kompania Węglowa jest zupełnie niepotrzebna ani tej, ani innym kopalniom" - skarżyli się w 2005 roku dziennikarzowi “Naszego Miasta”. 

Jedyne, co udało się ludziom wywalczyć, to późniejsza likwidacja kopalni. W 2000 roku Czeczotta włączono do kopalni Piast w Bieruniu i przedłużono wydobycie do 2004 roku. Tego terminu też nie dotrzymano i zamknięcie nastąpiło dopiero rok później. Choć słowo "zamknięcie" jest pewnym nadużyciem. - Przeróbka węgla  działała cały czas i działa po dziś dzień - podkreśla Jan Odrobiński, który był maszynistą na kopalni. 

Krajobraz upadku

Mieszkańcy po raz kolejny musieli nauczyć się żyć na nowo - bez rolnictwa i bez Czeczotta. Na szczęście próżnię po kopalni dość szybko wypełniły inne zakłady pracy, a większość górników znalazła zatrudnienie w pobliskiej kopalni "Piast” w Bieruniu.

Prawda, tu i ówdzie z okien zniknęły firanki, parkingi zrobiły się nieco pustsze. Ci, co mieli gdzie wracać, wyjechali w rodzinne strony. Niektórzy wzięli tzw. odprawy, co mądrzejsi zainwestowali we własny biznes, kupili działkę, zaczęli budowę domu. Ale byli też tacy, co pieniądze roztrwonili i zostali z niczym. 

Były przypadki, że rodzice razem pracowali w kopalni i po zamknięciu tego zakładu pracy stracili pracę. Dzieci z takich rodzin to odczuwały, bo wcześniej żyły w stosunkowo dobrych warunkach, a potem ich poziom życia się obniżył; rodzice szukali „nowej” pracy. Pauperyzacja społeczna - po likwidacji kopalni - widoczna była też wśród młodzieży. Zdarzało się, że wybrane grupy skore były do waśni, bijatyki, a co za tym idzie aktów wandalizmu - opowiada Danuta Kocurek.

Dziś po kopalni w Woli pozostało tylko wspomnienie, którego smutnym symbolem jest infrastruktura, która z roku na rok popada w coraz większą ruinę. Dworzec autobusowy pozarastał chwastami, hotel pracowniczy przerobiono na biura, a niegdyś tętniący życiem pawilon handlowy sprawia wrażenie wymarłego. Po starym ośrodku zdrowia hula wiatr, działa tam tylko dom seniora, laboratorium i lekarz medycyny pracy. Całość sprawia wrażenie, jakby przeszła tamtędy zaraza.

Wola współcześnie. Zdjęcia pochodzą z lipca 2024 roku

i

Autor: Paweł Szałankiewicz

Trzy Cuda Wolańskie

No i zostały Trzy Cuda, przynajmniej jako legenda. To dworzec, z którego nie odjechał żaden pociąg, samolot, który nigdy nie odleciał i cmentarz, na którym nikogo nie pochowano. - Jako jedyny wjeżdżałem na ten dworzec: raz drezyną, a raz lokomotywą i to by było na tyle. Żaden pociąg osobowy tam nigdy nie wjechał. Zanim zdążyli go uruchomić to już było wiadomo, że Czeczott pójdzie do zamknięcia i się nie opłacało - opowiada Jan Odrobiński. 

Samolotem, który nigdy nie odleciał był Ił-18 przerobiony na restaurację, w której przez kilka lat górnicy i mieszkańcy chętnie się stołowali. Później trafił do Zbytkowa, gdzie blisko trzy dekady robił za niemałą atrakcję turystyczną.

Zaś cmentarzem, na którym nikogo nie pochowano jest nekropolia przy nowej parafii. - Gdy pod koniec lat 80. rozpoczęła się budowa kościoła, nowe osiedla mieszkaniowe zasiedlały młode rodziny z dziećmi i zwyczajnie nie było komu umierać - tłumaczy Kaja Graczykowska, była mieszkanka Woli. 

Został też Most Bronisław, nazywany przez mieszkańców Mostem Cudów. - To dlatego, że wjeżdżasz na kole, a wyjeżdżasz na rowerze - śmieje się pan Jan. 

Wola współcześnie. Zdjęcia pochodzą z lipca 2024 roku

i

Autor: Paweł Szałankiewicz

Trzecie oblicze Woli 

Pozostaje zatem pytanie, dlaczego Woli udało się uniknąć ruiny? Przecież znane są w Polsce przypadki miast i miasteczek, w których upadek wielkiego pracodawcy doprowadził do społeczno-ekonomicznej zapaści. Tak choćby stało się w Siemianowicach Śląskich po zamknięciu huty "Jedność”. 

Odpowiedź jest złożona, ale w dużej mierze przyczyniła się do tego lokalizacja. Tak, ta lokalizacja, która niegdyś była dla mieszkańców źródłem problemów, waśni, tragedii. Kolejnym atutem jest fakt, że Wola jest - no cóż, wsią. Położenie między Pszczyną, Oświęcimiem i Tychami sprawiło, że zaczęła być traktowana przez miastowych jako "sypialnia". Kusiły ich niższe ceny działek budowlanych i perspektywa spokoju, tak upragnionego w zgiełku miejskiego życia. A wszystko, co potrzebne do życia, było przecież pod ręką. 

Dzięki kopalni w Woli od lat 90. działają dwie szkoły podstawowe, w 2004 roku hucznie otwarto krytą pływalnię, a cztery lata później tuż obok powstało boisko "Orlik". Na osiedlach jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać sklepy znanych sieci. Dziś na W-1 znajdziemy Netto, Rossmanna, Pepco i Żabkę, a na W-2 stoi Biedronka i Dino. Nie brakuje restauracji, do wyboru są domowe obiady, pizzeria i kebab, który ciągle zmienia właściciela. Niedawno powstał kolejny, trzeci już stadion Sokoła w historii, obok wybudowano siłownię zewnętrzną i skatepark, a na terenie odnowionego Centrum Kultury stanęła muszla koncertowa. 

Historia lubi się powtarzać 

Jak dziś żyje się w Woli? Barbara Odrobińska jest zadowolona i deklaruje, że w życiu nie zamieniłaby wsi na miasto. Tutaj nie wracają osoby, które poszły na studia do Krakowa czy Katowic, tam zaczęły życie i znalazły pracę. Wielu młodych ciągnie do kultury, do rozrywki, a w Woli jednak nie ma kina, teatru, nie ma dyskoteki z prawdziwego zdarzenia. Problemem jest również brak różnorodnych ofert pracy - dodaje. 

Z jej teorią zgadza się historia Kai, którą do wyprowadzki zmusiło rozpoczęcie studiów w Katowicach. - Niestety, Wola jest kiepsko skomunikowana z okolicznymi miastami i codzienny dojazd do katowickiej Ligoty zajmowałby mi nawet cztery godziny dziennie w obie strony - mówi świeżo upieczona lekarka. 

To właśnie słaba komunikacja zbiorowa jest największą bolączką mieszkańców. - Właściwie nie da się stąd wydostać, nie mając auta. Dzieci mają trudno dostać się do najbliższego liceum w Gilowicach. Busy jeżdżą rzadko, a jak przychodzą wakacje, to nie ma ich prawie wcale - mówi pani Basia. 

Roma, która prawie całe życie mieszka w Woli, do listy problemów dodaje brak miejsc pracy i miejsc w żłobkach.

Prawie całe moje życie mieszkam w Woli, więc sentyment poniekąd zobowiązuje, żeby powiedzieć, że jestem zadowolona z mojego miejsca zamieszkania. Dużym atutem jest dostęp do terenów zielonych. Niestety, Wola jest wykluczona na wielu poziomach. Tak naprawdę gdyby nie to, że mam tutaj mieszkanie to prawdopodobnie już dawno mieszkałabym w innym miejscu. Nie widzę tu dla siebie żadnych możliwości rozwoju na wielu płaszczyznach - komentuje gorzko.

Mieszkańcy duże nadzieje pokładają w budowie trasy S1, która ma swój węzeł w Woli. Liczą, że ekspresówka będzie impulsem do dalszego rozwoju wsi, skusi inwestorów do budowy kolejnych zakładów pracy, a gminę do dalszych inwestycji w infrastrukturę. Choć są w swoim entuzjazmie ostrożni, mając w pamięci wszystkie nieudane inwestycje. - Zapowiadano tu budowę elektrowni, pasażu Czerwona Torebka, marketu budowlanego - wymienia mieszkanka. Za każdym razem kończyło się na słowach. Choć w przypadku S1 nie brakowało przeciwników.

Cały czas dyskutowano nad tym, w którą stronę ekspresówkę przesunąć, żeby ją zbudować jak najmniejszym ludzkim kosztem. Jeden z wariantów prowadził przez cmentarz w pobliskim Frydku, miał zostać zlikwidowany, ludzie się oburzyli. Ekolodzy znowu walczyli o to, żeby droga nie prowadziła przez las. To rozwiązanie, które ostatecznie wybrano, jest najlepsze. Kilka rodzin wywłaszczono, ale wszystkim się nie dogodzi. Jak kopalnię budowali, też zabierali ziemię i trzeba się było z tym pogodzić. Widzi pani, historia lubi się powtarzać, ale Wola musi iść do przodu - podsumowuje Jan Odrobiński.

Wola współcześnie - zobacz zdjęcia

Podziękowania

Przy opracowaniu reportażu korzystałam z pomocy pani Urszuli Urbańczyk, państwa Odrobińskich, pani Małgorzaty, Kai Graczykowskiej i Romy Barborki, za co serdecznie wszystkim wymienionym dziękuję.

W kwestii faktów historycznych nieocenioną pomocą służyła dr Danuta Kocurek, nauczycielka akademicka Uniwersytetu Śląskiego, sekretarz Komisji ds. Stosunków Polsko-Czeskich i Polsko-Słowackich Polskiej Akademii Nauk/Oddział w Katowicach, była radna powiatu pszczyńskiego.

Podziękowania należą się również panu Alojzemu Lysko, emerytowanemu nauczycielowi górnictwa, byłemu posłowi, śląskiemu pisarzowi i krzewicielowi śląskiej kultury.

W końcu - dziękuję pani Łarisie Donieckiej, nauczycielce języka angielskiego w Szkole Podstawowej nr 1 im. Bronisława Malinowskiego w Woli oraz jej podopiecznym, którzy w ramach zajęć zgromadzili historię mieszkańców z czasów II wojny światowej.