Trebunie-Tutki i Twinkle Brothers. Rozmowa z Krzysztofem Trebunią-Tutką i Normanem Grantem
W 1992 roku w Polsce pojawił się niezapomniany album zatytułowany „Higher Heights”. Koncepcja zestawienia jamajskiej i polskiej kultury rewolucyjnie zmieniła nasze spojrzenie na rodzimą muzykę etniczną, przyczyniając się istotnie do rozwoju reggae wzdłuż Wisły. Album ten od ponad 30 lat pozostaje światowym fenomenem w kategorii muzyki świata. Tomasz Stankiewicz miał okazję porozmawiać z liderami obu zespołów.
Tomasz Stankiewicz: Kto zaczął tę współpracę? Skąd się wziął taki pomysł, żeby współpracować?
Krzysztof Trebunia-Tutka: Kiedy byliśmy z kapelą rodzinną Trebuniów-Tutków na ogólnopolskim festiwalu w Kazimierzu nad Wisłą, zdobyliśmy główną nagrodę - basztę. Tam poznaliśmy dziennikarza Polskiego Radia - Włodzimierza Kleszcza, który jest specjalistą od muzyki panafrykańskiej, m. in. reggae i wstępnie rozmawiał z nami, czy mógłby do nas przyjechać i porozmawiać o spotkaniu międzykulturowym. Potem napisał list. Było to na przełomie czerwca i lipca. Tata obawiając się (pewnie) – co górale na to powiedzą - powiedział, żebym odpisał, że mamy sianokosy, ale Włodek był uparty – i bardzo dobrze - przyjechał do nas w październiku. Przywiózł płyty, przywiózł filmy wideo. Mogliśmy posłuchać prawdziwej muzyki roots reggae. Posłuchać historii o braciach Grant, o tym czym ta muzyka jest, bo dotychczas znaliśmy ją z wersji bardzo płytkiej, popularnej. A tak, dowiedzieliśmy się, że nie tylko Bob Marley, ale także kontynuatorzy jego idei jak Norman Grant, są właściwie takimi kapłanami tej religii i wszystko to jest bardzo uduchowione i nie służy li tylko rozrywce, ale sama idea reggae nie tkwi tylko w tańcach, śpiewach i bawieniu się tą muzyką, ale niesie o wiele głębsze przesłanie. Coraz bardziej przekonywaliśmy się, że warto jest się spotkać z Normanem, z jego zespołem, ale mieliśmy tremę, bo wiedzieliśmy, że to jest gwiazda światowa, a my byliśmy wtedy skromną góralską rodziną, która co prawda występowała od zawsze na różnych festiwalach, konkursach, graliśmy dla siebie, ta tradycja na Podhalu jest żywa, więc ta muzyka nam towarzyszyła od dziecka. Tata był jednym z najwybitniejszych skrzypków w historii Podhala, ale tym bardziej obawialiśmy się: co górale na to powiedzą. Kiedy Norman przyjechał ze swoim basistą, rozpoczęliśmy wspólne granie – to był ciekawy moment, kiedy ja wróciłem po swoich egzaminach, chciałem mieć już uporządkowane wszystko na studiach, żebym mógł spokojnie przez paręnaście dni zaangażować się w muzykę, ale zobaczyłem, że tata ma zasępioną minę mama gości Jamajczyków, wszystko jest pięknie, humory dopisują, ale tata mówi: “-No chyba się nie da. -Jak to się nie da, przecież słuchaliśmy tej muzyki, nie jest wcale taka trudna, a przecież my nie mamy grać po jamajsku, tylko mamy grać po swojemu. Posłuchajmy jeszcze jak oni grają”. I wspólnie wsłuchaliśmy się w ich muzykę. Przyszło mi na myśl, że my mamy nutę po śtyry, a jak i po śtyry, to i po osiem i po dwa. Potem coraz trudniej było przy naszych nieforemnych utworach, które w tradycji były grane w sposób ślebodny, z góralskim rubato, z przedłużaniem, skracaniem poszczególnych fraz, a reggae jest bardziej transowe i szukaliśmy tych bardziej transowych utworów, które dałoby się wspólnie zagrać. Potem już z górki.
Mówisz, że reggae ma sferę duchową wokół tego rodzaju muzyki, muzyka góralska również ma wiele odwołań do Boga, do wiary chrześcijańskiej, jak to wygląda?
Tak, cała nasza kultura ma korzenie przedchrześcijańskie, trochę słowiańskie, trochę wołoskie, karpackie, przez co bardziej bałkańskie, greckie i rzymskie, więc wiele tych elementów, dawnych rytuałów, wierzeń, ciągle jest obecnych w naszej kulturze. Chrześcijaństwo bardzo ładnie to wchłonęło, zmiksowało, nadało trochę inną interpretację niektórym czynnościom. To wszystko to, co dotyczy pasterstwa, takich najstarszych obyczajów góralskich, jest bardzo ściśle związane z dawną kulturą Greków i Rzymian. Nawet nie z tą elitarną, która miała wpływ na kulturę Europy, ale z tą pasterską, która przetrwała w tych małych miejscowościach, w małych grupach etnicznych. To wszystko jest dla nas ciągle ważne, bo te owce i te wszystkie obyczaje pasterskie były też obecne w naszej rodzinie, przez postać mojego pradziada Stanisława Budza-Lepsioka “Mroza”, który był bacą w Dolinie Małej Łąki. Był o tyle niezwykłą postacią, że grał też na dudach, na kozie podhalańskiej i wtedy, kiedy wielcy literaci, kompozytorzy, malarze zachwycali się góralszczyzną, czyli końcem XIX wieku, on już z tym swoim instrumentem wzbudzał wielkie zainteresowanie i tak jak Bartłomiej Obrochta, stał się ikoną góralszczyzny. Był zabierany na koncerty daleko: w Warszawie, Lwowie, Hamburgu, Hadze, w końcu pojechał na wystawę światową do Paryża w 1925 roku, występował w pawilonie polskim i jego niezwykły wygląd, czyli jego starodawne ubranie, twarz przypominająca mohikanina, wielkie orle pióro i ten przedziwny instrument, na którym grał, wzbudzało wielkie zainteresowanie i był świetną postacią, nadającą się do portretowania przez często uznanych malarzy, ale też w okresie międzywojennym, wiele kartek wychodziło z jego wizerunkiem, jako takim starym góralem. Ojciec grał tę muzykę w domu, więc zawsze chciałem mieć z kolegami własny zespół, graliśmy muzykę karpacką. W rodzinie graliśmy muzykę tradycyjną, góralską. Grał dziadek ze swoimi braćmi, potem ojciec ze swoimi braćmi, no i w końcu myśmy stanowili, czy stanowimy to kolejne pokolenie. Ale to spotkanie z Jamajczykami było przełomem w naszym graniu, bo już nie tylko tradycja, ale też spodobało nam się to, że można naszą muzykę zagrać z innym gatunkiem, można przy okazji się zaprzyjaźnić, śpiewać o podobnych rzeczach, choć nie zawsze o tym samym, ale z tymi treściami się utożsamiamy i z wartościami, które niesie kultura, bo te wszystkie ciekawostki regionalne i zwyczaje i obrzędy i gwara podhalańska są bardzo ciekawe, czy też nasze ubrania, albo chociażby amulet, który mamy na piersi. Ta góralska spinka, w której odbijają się tysiąclecia jak w zwierciadle i właśnie te bóstwa przedchrześcijańskie na czele ze Słońcem, Księżycem, Gwiazdami, magicznymi liczbami - to wszystko jest mniej ważne, niż przyjaźń międzyludzka, bycie ze sobą spotkanie, wzajemna inspiracja, wolność, niezależność, dlatego też śpiewamy razem utwór: “Human independent” = “Jo cłek wolny i ślebodny”, bo rzeczywiście to jest i wolność i śleboda, czyli niezależność, niepodległość. Górale zawsze czuli się ludźmi wolnymi, a Jamajczycy zawsze o to walczyli, a to reggae dało im poczucie, że można być wolnym.
Jak słyszę, to mimo różnicy kilometrów pomiędzy Zakopanem, a Jamajką, to dużo Was łączy - przede wszystkim ta sfera duchowa i tutaj zapytam: jak to jest u górali - czy górale też mają swoją fajkę pokoju, czy dzielicie tę fajkę z Jamajczykami, jak to wyglądało podczas lat współpracy?
Staraliśmy się przy każdym pobycie Jamajczyków w naszym domu - gościć ich jak najlepiej umieliśmy. Oczywiście nie zawsze mieliśmy takie świeże owoce jakie rosną na Jamajce. Czym chata bogata. Uczyliśmy ich jeść nasz bunc, pić zyntyce, jeść moskole, ale wszystkim nam bardzo smakowała ryba - pstrąg przyrządzony przez Normana Granta z naszą mamą Zofią, kiedy było tyle radości z tego wspólnego gotowania, jedzenia, świeżych warzyw, owoców, śpiewania przy tym, grania i mój tata częstował Jamajczyków - góralską przepalanką, zasmakowała im i to potem już zawsze była to tradycja, że tą naszą fajką pokoju była góralska przepalanka, którą się pije w taki sposób, że jeden do drugiego - jak fajkę pokoju przekazuje - “na zdrowie”, “no lepse”, podobno tak sobie dawniej żartowali: “widzę cię”, a nasza babcia mówiła: “a jo tez nie ślepo”, bo w towarzystwie mężczyzn kobiety jednak musiały zachowywać się dyskretnie i skromnie, a ona była odważna, dopominała się o swoje. Więc ten zwyczaj kulturalnego picia góralskiego, też próbowaliśmy im pokazać, ale oczywiście przede wszystkim chodziło o wspólne granie i podczas prób, koncertów, nagrań - nie było wiele czasu na takie przyjemności - raczej staraliśmy się, aby w jakiś sposób wyrazić tę naszą serdeczność - to, że się cieszymy, że znowu jesteśmy razem.
Słuchając Waszych wspólnych utworów zauważyłem, że Jamajczycy mają trochę inne teksty niż w języku polskim. Myślałem, że będzie tak, że polski będzie przetłumaczony na angielski, a tutaj wychodzi na to, że każdy trochę inaczej próbuje spełnić sens tytułu piosenki.
Tak, to jest bardziej taka inspiracja i też przez to każdy lepiej wyraża siebie, bo są takie sytuacje kiedy sięgamy do naszych symboli. Dla nas ważnym symbolem są góry, na które codziennie patrzymy, te Tatry, na czele z tą najciekawszą górą, którą widać z naszego okna, czyli Giewontem, który króluje nad Podhalem, nad Zakopanem, zresztą zdobi okładkę naszej pierwszej płyty, która ukazała się w Londynie w 1992 roku. Potem została płytą miesiąca w Anglii, potem napisał o niej Billboard, więc to było wielkie wydarzenie, płyta „Higher Heights” zespołu Twinkle Inna Polish Stylee. Taka to była pierwsza nazwa, później zaczęliśmy używać Trebunie Tutki i Twinkle Brothers albo Twinkle Brothers i Trebunie Tutki. Najważniejsze było to, że każdy pozostał sobą. My śpiewamy o śpiącym rycerzu i zaklętym wojsku w Tatrach, a Jamajczycy śpiewają o swoim symbolu, czyli King Lion - to jest postać i symbol, do której nawiązują.
Wcześniej pytałem Krzysztofa, jak zaczęła się wasza współpraca. Czy mógłbyś opowiedzieć, jak to wyglądało z twojej strony?
Norman Grant: Co za zderzenie. To zdecydowanie było zderzenie. Zacząłem przyjeżdżać do Polski od 1988 roku, wcześniej słyszałem o Góralach, o Trybunich-Tutkach, że to ludzie z gór, ludzie kultury, a ja jestem z Jamajki i też jesteśmy częścią kultury. I Włodzimierz Kleszcz mówił, że marzy o połączeniu tych dwóch rzeczy. Tak więc opowiadał mi o tym cały czas. Przyjeżdżałem do Polski od 1988 roku, a nasza współpraca zaczęła się w latach 1990-1991. Przyjechałem, spędziłem tydzień mieszkając z Trybunimi-Tutkami w ich domu i ćwiczyliśmy. Chodziliśmy do studia, nagraliśmy album "Higher Heights". To były dobre chwile. Sam jestem ze wsi na Jamajce i kiedy przyjeżdżałem do Polski i zatrzymywałem się u nich w domu, to też była wieś, więc to było bardzo miłe. Można się było zrelaksować.
Zanim spotkałeś się z góralami, co myślałeś o Polsce?
Norman Grant: Z powodu muzyki, którą tworzę od lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, wiedziałem, że ludzie stamtąd słuchają tej muzyki. Dlatego kiedy powiedziałem "co za zderzenie", to dlatego, że Włodzimierz przyjechał do Londynu w 1986 roku, szukając artysty reggae. Poszukiwał i znalazł mnie, mówiąc mi, że reggae jest popularne w Polsce i powinienem przyjechać. Problemem była sprawa z pieniędzmi. Nie wiedziałem, jak będę opłacany, wiedziałem tylko, że w złotówkach. Więc ustaliliśmy pewne sprawy, przyjechałem do Polski w 1988 roku, i zaczęliśmy od trasy z Solidarnością i od tego momentu zaczęło się to rozwijać. Bo muzyka jest tym, co robię. Od kiedy miałem 14 lat, to moja praca. Kiedy przyjechałem tutaj w 1988 roku, dostawaliśmy wynagrodzenie w złotówkach, ale co to jest złoty? Ta waluta nie była dobra w Anglii i nigdzie indziej. Więc co zrobiłem? Zrobiłem zakupy, kupiłem skórzane płaszcze, a potem sprzedawałem je w Anglii i w taki sposób zarobiłem. Ale właśnie ponieważ interesowała nas przede wszystkim muzyka, to właśnie to spowodowało, że tu przyjechałem. A potem poznałem Trybunie Tutki w 1991 roku i to wyniosło mnie na kolejny poziom, bo muzyka, którą wspólnie tworzyliśmy, umieściła nas w klasie muzyki światowej. Musieliśmy zmienić muzykę z mniejszej kategorii, jaką jest reggae, na muzykę światową, ze względu na jamajsko-polską współpracę. Teraz minęło ponad 30 lat od naszego spotkania, a ludzie dorastają z naszą muzyką. Wiemy, że ta muzyka będzie żyła, nawet gdy nas już nie będzie. Zdobywa ciągle swoją publikę i za 15 lat będzie większa od nas. Jesteśmy tylko narzędziem, które przekazuje ją ludziom. To, co robię z Trybunimi-Tutkami, to jest coś, co chętnie robię. Nigdy nie idę za tym, co jest aktualnie modne i na topie, bo nigdy tego nie robiłem. To musi być coś wyjątkowego, a ta współpraca jest wyjątkowa. Może następny projekt zrobimy na Jamajce. Wierzę, że to się uda.
Kiedy możemy się spodziewać kolejnego albumu?
Norman Grant: Nigdy tego nie zdradzamy. To może zdarzyć się w każdej chwili, ponieważ to zależy od planów. Przede wszystkim musimy to sfinansować. Ale i bez finansowania to może się udać. Cokolwiek się stanie, damy sobie radę. Jednak nie możemy powiedzieć, że zrobimy to w miesiąc czy dwa, czy w rok, ale to się stanie. Może nawet szybciej, niż myślisz.
Jak się czujesz, słuchając górali?
Norman Grant: Jak już mówiłem, to dla mnie połączenie muzyki roots reggae z ich roots muzyką [chodzi o muzykę pochodzącą z danego regionu - przyp. red.]. Górale dodają naszej współpracy międzynarodowego smaku. To muzyka taneczna i o to chodzi. Na Jamajce też mamy skrzypce, ale dodajemy do nich rytm i wtedy więcej ludzi może się utożsamiać z rytmem i muzyką. Osobiście jako muzyk, Polska mnie przyciąga. Pierwsze miejsce, do którego podróżowałem, to Meksyk. Później odwiedziłem Londyn w 1975 roku, tam już była muzyka Twinkle. Była publiczność dla tej muzyki. Na przykład w Ameryce to było coś innego, mówili: "Nie znamy cię. Widzimy, że jesteś popularny w Anglii i Europie, ale tutaj nie jesteś popularny". Ameryka to dużo gadania, a samo miejsce też jest duże. To pierwszy kraj, w którym nigdy się nie zakochałem, jest zbyt duży. Czasami podróżowanie z jednego koncertu na drugi zajmuje jeden dzień, a nawet dwa. W Europie przejedziesz sto mil i jesteś w innym kraju, więc jest to łatwiejsze i lepsze. Dodatkowo trudno utrzymać zespół przez całą trasę koncertową, to ciężka praca. Większość zespołów rozpada się w połowie trasy.
Jak wyglądała sytuacja ze znajomością języka wśród górali? Czy potrafiliście mówić po angielsku?
Krzysztof Trebuni-Tutka: No, but music is the best language [Nie, ale muzyka jest najlepszym językiem - tłum. red.]. Tata mówił troszkę po francusku, natomiast muzyka naprawdę okazała się wspólnym językiem. To wyczuwanie, to granie. Chociażby to, jak Norman śpiewa, on cały czas jest jak w transie i my się cały czas przyglądaliśmy. A oni znowu przyglądali się naszym tańcom i potem wszyscy tańczyliśmy razem. Myślę, że w graniu i w tym co grają w roots reggae inspirowali się tym tempem i temperamentem i już to stało się trochę inne. Tzn zbliżyliśmy się do siebie i zaczęło się wszystko łączyć i potem dopiero po latach mój ojciec powiedział, że do tej muzyki mu się świetnie tańczy. To jest najlepsza opinia o muzyce, jeżeli służy ona do tańca, a nie tylko kołysania się, tata był w stanie tańczyć taniec góralski, gdzie każde uderzenie, to wszystko tak dobrze ze sobą grało, że tata za każdym razem czekał na przyjazd Jamajczyków. A te wszystkie animozje - nawet nieznajomość góralskiej muzyki wśród górali - udało się przełamać, bo zaczęliśmy rozmawiać o tym co jest istotne w naszej muzyce, jakie są cechy, co nas odróżnia. Tak jak Norman wspominał u nich też grali na skrzypcach, więc te dźwięki nie były dla nich obce, a poza tym oni są wybitnie muzykalni i ta muzyka wchodzi w całe ciało i po prostu można się poddać temu transowi.
Czy mogę powiedzieć, że jesteś jednym z założycieli muzyki reggae?
Norman Grant: Tak, można tak powiedzieć, ponieważ byłem tam jako młody człowiek, gdy muzyka zaczęła się na Jamajce w latach sześćdziesiątych, ponieważ sam urodziłem się w latach pięćdziesiątych. Zacząłem grać muzykę wcześnie, od dwunastego roku życia. Byłem wtedy nastolatkiem, dwunastoletnim chłopcem. Wtedy słuchaliśmy amerykańskiej muzyki, która była popularna na Jamajce. Tak więc słuchaliśmy amerykańskiej muzyki, brytyjskiej muzyki, ballad i innych dźwięków. Wiesz... Jamajka. Wszystko jest inne. Wczesne lata sześćdziesiąte. Dopiero wszystkiego się uczyłem. Ale trzeba mieć talent, żeby znaleźć się wśród tych znanych wtedy osób. Dla mnie to była nauka. Nawet tworzenie mojej własnej muzyki, mając te wszystkie melodie w głowie, od końca lat 50., wczesnych lat 60. Kiedy zacząłem tworzyć muzykę, śpiewaliśmy “Baby, I Love You”, “Darling, don't break my heart”. Dopiero od od lat 70. zacząłem się skupiać na prawdziwym graniu.
Z jakimi problemami wtedy się mierzyliście?
Norman Grant: Cóż, problemem w tamtym czasie było to, kiedy chciałeś ruszyć ze swoją produkcją muzyczną. Ponieważ wydaje się swoje własne pieniądze. To były trudne czasy. Ludzie, którzy sprzedawali twoją muzykę, robili to na zasadzie komisu. Sprzedaż zwrotna. Więc dajesz im płytę na sprzedaż, ale czy ją sprzedadzą? “Wróć za dwa miesiące lub później”. Nauczyłem się, że jeśli coś stworzysz i to się spodoba, to wtedy możesz to puszczać. Na przykład jeśli DJ w radiu ma moc przekazania publiczności, że to jest ta płyta, żeby ludzie poszli i ją kupili. On sam mówił co jest dobre, a co nie, a ludzie mu ufali. Wychodziłem z założenia, że jeśli ktoś polubi twoją muzykę, to wtedy ją kupi.
Czy w Waszych utworach była jakaś ukryta wiadomość, którą chcieliście przekazać?
Norman Grant: Przekaz jest zawsze ten sam - to miłość. Patrzenie na nierówności na świecie - o tym śpiewamy. Wiesz, staram się dostrzec teksty, nad którymi ludzie mogą się zastanawiać, a żaden inny artysta nie umieszcza ich w muzyce. Tak nawet czytając gazetę znajdziemy coś, co moglibyśmy przenieść do muzyki. Rozmawiając z tobą, wiesz, z ludźmi, którzy będą zainteresowani, znajdujemy temat. Nie próbuj używać słów tylko po to, by używać słów. Staram się mówić to, co mam na myśli i robić to, co mówię. Ludzie są sądzeni za swoje słowa, więc trzeba umieć posługiwać się słowami. Ludzie często mówią o rzeczach, o których nie myślą. Dla nas używanie słów jest bardzo ważne. Szczególnie chodzi o moc słów w muzyce. Mamy międzynarodową publiczność i są to ludzie, którzy mogą się z nami utożsamiać. Nawet jeśli zajmie Ci to 10-20 lat, aby znaleźć swoją właściwą publikę, to warto to dalej robić. W naszej dziedzinie nie zdobywamy słuchaczy od razu. Często jest tak, że można zostać wielkim muzykiem i artystą dopiero po śmierci. Dlatego dobrze jest upewnić się, że żyjesz teraz i korzystasz z tego, co robisz, bo nie będziesz popularny, dopóki nie umrzesz.