Jak zwykle rozgrywki Intel Extreme Masters były nie lada gratką dla miłośników esportu. W tym roku finały IEM, podobnie jak w poprzednich latach, odbyły się w Katowicach. Choć od lat stolica Górnego Śląska jest… stolicą światowego esportu, nie ma na razie jasnej deklaracji, czy będzie też tak w 2024 roku.
Niezależnie od decyzji władz miasta i światowej federacji święto esportu tradycyjnie przyciągnęło tłumy. Wstęp na trybuny w Spodku oraz trybuny w MCK był biletowany. Osoby, które nie zakupiły biletów, mogły kibicować swoim ulubionym zawodnikom w specjalnych strefach kibica. Same kolejki, które jak co roku były spore, niekoniecznie prowadziły do świątyni esportu, czyli katowickiego Spodka, bowiem większość osób, która przyjechała w tym roku na IEM, przyjechała tak naprawdę do strefy Expo. Bo była bezpłatna. Swoje jednak trzeba było odstać, ale tylko jeśli przyjeżdżało się na otwarcie i na sam początek wydarzenia. Później już nie było ogromnych kolejek, których powrotu spodziewałem się po okresie pandemii. Nie było też wielu atrakcji, które bardziej niż rozgrywki, przyciągały fanów.
Intel Extreme Masters nie dla fanów gier?
Po trzech latach nieobecności wróciła strefa IEM Expo i niestety, nie był to powrót z tarczą. Zabrakło przestrzeni a samo Międzynarodowe Centrum Kultury było przeładowane markami, które chciały wrócić na IEM w wielkim stylu. Żeby to jednak zrobić, musiały dosłownie się rozpychać łokciami. I zwiedzający Expo również. Do samych stanowisk nie ma się co czepiać: były wykonane bardzo profesjonalnie i z rozmachem. Niemniej dużo ich nie było, ale za to były ogromne dominując strefę Expo.
Z drugiej strony cała impreza po 10 latach „wydoroślała”. Strefa IEM Expo przypominała swoim wyglądem strefy Expo jakie znam z innych tego typu imprez organizowanych w Polsce, czy na świecie. Różnica jest tylko taka, że tym razem przez wystawców byłem ograniczony tylko do tego, co sami mi narzucili. Przykład? Gry komputerowe. Niewielki wachlarz wyboru ograniczony do tego, na czym wystawcom koniecznie zależało co sprawiło, że ich oferta wyglądała dość biednie mimo przepychu, jaki był na ich stoiskach. Konkursy natomiast wyglądały tak, jakby poza pandemią dopadła je również inflacja, ponieważ nagrody wyglądały bardzo biednie w porównaniu do poprzednich lat.
Najwidoczniej wydorośleli też uczestnicy IEM-u, zauważalna średnia wieku wśród gości wynosiła ponad 20 lat. Od zawsze IEM w Katowicach kojarzony był z młodymi fanami, jednak kiedy w esportowych zmagań zrezygnowano z League of Legends, coś się zmieniło i to niestety na gorsze.
Koncert, jakiego nie widział nikt, bo… nikt nie przyszedł
W tym roku na IEM Expo przygotowano coś wyjątkowego, a przynajmniej w założeniu takie właśnie miało być. Na scenie Lenovo wystąpiła polska gwiazda muzyki popularnej – Smolasty, który – wydawałoby się, ma fanów właśnie w targecie, do jakiego kierowana jest cała impreza. Może i coś w tym jest i gdyby koncert odbywał się przy innej okazji, to pewnie przyciągnąłby sporą publikę. Zamiast tego, wiało pustką, a i sam artysta nie wykazywał zbyt wielkiej ochoty do koncertowania. Ot niby wystawa Expo, ale tak naprawdę ktoś tu kogoś wystawił do wiatru.
Dla odmiany były dwa konkursy cosplay, w których frekwencja dopisała – zarówno na scenie, jak i pod nią. Nerdzi i geek’owie wypełnili miejsce pod sceną. To w końcu był właśnie ich raj i ich świat, gdzie na żywo mogli zobaczyć postacie, którymi albo sterują w grach, albo oglądają w anime (tak, takie cosplay’e również były obecne). Dla kogoś z zewnątrz wyglądało to może i jak mini bal przebierańców, ale trzeba przyznać, że sporo strojów robiło naprawdę ogromne wrażenie zwłaszcza w kwestii dbałości o szczegóły stroju. Jeśli więc nie dało się nacieszyć czymś uszu, to oczy na pewno.
Intel Extreme Masters i… ekstremalne rozczarowanie
Pomimo pozornie wielu atrakcji, do jakich przyzwyczaiły mnie poprzednie edycje IEM na Śląsku, brakowało tych rzeczy, które – przed pandemią – gromadziły tysiące graczy i fanów nie tylko esportu. Nie było tylu meetup’ów ze znanymi youtuber’ami, czy innymi twórcami internetowymi. To, co się odbyło, to w porównaniu z poprzednimi latami było zaledwie promilem. Plusem było to, że na tych spotkaniach dopisywała frekwencja, więc kto chciał - w tym i ja, zrobić sobie zdjęcie z Jarkiem „Pashą”, albo Rojem, to nie miał z tym większych problemów.
Ale to tak naprawdę niewielka zaleta tego, czego można było uświadczyć w czasie IEM, bo sama scena główna – czyli Spodek, dostarczył tych samych emocji, jak co roku, zwłaszcza w finałowy dzień turnieju. Zabrakło natomiast tej całej otoczki, która sprawiała, że nawet jeśli nie oglądało się na żywo zmagań graczy, to nie czuło się z tego powodu niedosytu, bowiem dostawało się coś fajnego w zamian. Po dwóch latach nieobecności w Katowicach widać, że impreza ponownie musi sama zapracować na to, żeby znowu przed Spodkiem ustawiały się ogromne kolejki, a po odstaniu swojego w tłumie śpiewającym „Barkę” powiedzieć, że było warto.